GABINET KRZYWYCH LUSTER
Uprzedzam Was, Drodzy Czytelnicy i Przyjaciele, że zaczęłam
cykl artykułów „niekomfortowych” dla niektórych czytających, które dość bezceremonialnie
przewracają dotychczas uznawane prawdy do góry nogami. Bolesne to,
niepokojące, ale dojście do Prawdy okupujemy często cierpieniem, jest to prawie
nieuniknione.
Od lat byłam poszukiwaczem duchowym. Nie wiedziałam o tym,
że tak można nazwać kategorię ludzi, do których należałam – według siebie byłam
właściwie poszukiwaczką Boga, ponieważ od dziecka tęskniłam do Niego,
szczególnie w okresie, gdy półroczne przybywanie w opatrunku gipsowym zmusiło
mnie do leżenia na plecach i patrzenia w niebo... Był niezbyt odległy, właściwie
stale obecny gdzieś pośród chmur, świetlisty, kochający, przytulający małą i
smutną dziewczynkę.
Później rówieśnicy popatrywali na mnie z lekką drwiną, ponieważ
ciągle nawiązywałam do Boga, do Jego mocy, miłości. Mamie mówiłam, że chcę iść
do klasztoru, a ona, jako zaciekła, przykro doświadczona antyklerykalistka
uważała ten rodzaj moich skłonności za karę Bożą.
Skoro szło tak pięknie, czemuż to do komunii poszłam jako
niewierząca? Dziewięcioletnia dziewczynka - i już ateistka?
Podczas lekcji religii mówiono nam różne rzeczy, między
innymi o pierwszych ludziach, Adamie i Ewie. A ja w tym czasie czytałam
książkę, do której kupienia zmusiłam ojca – Rozmowy
o zwierzętach dawno wymarłych - nie pamiętam autora, ale była to moja
pierwsza fascynacja wiedzą na temat czasów prehistorycznych i bardzo trudno
było mi zrozumieć, jak się ma teoria ewolucji oraz istnienie takiego ogromu
czasu przed pojawieniem się człowieka do tej pięknej opowieści o ogrodzie i dwojgu
nagich ludzi przechadzających się wśród piękna natury? Kiedy zademonstrowałam
swój sceptycyzm, reakcja była raptowna, ale nikt niczego nawet nie próbował mi
wytłumaczyć. Zmarszczona brew i krzyk oburzenia były jedyną odpowiedzią.
Straciłam więc wiarę, twierdząc, że skoro Bóg pozwala na
ukrywanie prawdy, to może jednak wcale nie jest Bogiem, a nawet wcale go nie ma? Od tej pory kościoły postrzegałam
jako pomniki ludzkiej słabości i z ufnością płynęłam przez życie, wierząc, że
jest jakiś ład, który to wszystko, co się dzieje, przenika i kontroluje.
Mijały lata, wiele lat, aż kiedyś zakochałam się w
mężczyźnie, który był żarliwym katolikiem. Nietrudno przewidzieć, że nastąpiło
wtedy moje nawrócenie. Z miłości nic nie wyszło (i dobrze!), a ja odkryłam
bezmiary nonsensu i nieszlachetności w postępowaniu niektórych, powtarzam: niektórych ludzi kościoła.
Ponownie odwróciłam się od kościoła katolickiego,
przyrzekając sobie, że nigdy już tam nie wrócę. Coś wyraźnie jakby odpędzało
mnie od tych praktyk!
Bóg już znowu „istniał dla mnie”, lecz jako ktoś, kto w
końcu rozliczy faryzeuszy i fałszywców. Trochę się go obawiałam, dlatego po
kolejnych latach z radością odczułam, że fala życia niesie mnie ku czemuś niezwykłemu,
nowemu i ważnemu.
Raya Yoga uśmierzyła moje niepokoje: moje liczne błędy i
potknięcia były według jej nauk wynikiem zmęczenia duszy po wielu wcieleniach od początku
Cyklu. Nikt mnie nie potępiał, nie oceniał, sama spłacałam swoją karmę. Jeśli
cykl, to i powtarzalność. Na początku dusze przebywają w łonie Źródła, aby
opuszczać je i zejść na Ziemię. Przechodzą tam przez inkarnacje w czterech
epokach Cyklu, czyli wiekach: Złotym, Srebrnym, Miedzianym i Żelaznym. Po czym
następuje totalna zagłada i dusze powracają na długi odpoczynek w łonie Źródła.
Koncepcja prosta i nietrudna do przyjęcia. Praktyki zaś stawiały duże
wymagania, był więc to dla mnie czas ascezy – bardzo zresztą radosny aż do
pewnej chwili, kiedy podczas jednej z medytacji zgasł w moich oczach
złoto-czerwony punkt, na którym skupiałam medytację i niedługo potem zobaczyłam
w wizji, jak założyciel tej religii – Brahma Baba – odchodzi w dal ogrodów,
machając mi na pożegnanie ręką. A przecież miała to być jedyna, najsłuszniejsza
droga, którą pójdzie cała ludzkość!
Czy było to wygnanie z raju czy raczej bunt, który we mnie dojrzał i
urzeczywistnił się? Przecież pamiętałam to, co wydarzyło się podczas spotkania
w Warszawie, kiedy nagle, nie wiadomo skąd, poczułam, że coś mi w tym wszystkim
nie pasuje, coś jest nie tak!
Opisałam już to doświadczenie, więc je przytoczę:
I wtedy
stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze
szarpnięcie. „Coś” wyrwało mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i
roziskrzoną drobinką światła i z zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku
Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie
przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam się ku Niemu/Jej, jak ściągana gigantycznym
magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą pomieszaną z niesłychaną radością, z
nieopisanym uczuciem miłości. Było to tak, jakby się ogromnie do kogoś
tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało niesamowitą radość, jak wtedy
gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się kocha i kto nas bardzo kocha!
Słowa są tu bardzo ubogie! Ten Ktoś jakby zamknął mnie w swoich ramionach i
wtedy stałam się jednym z Nim/Nią, stopiłam się z Nim/Nią w jedno. Było tam
wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, śmiech, który
wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze doznanie szczęścia, a nade
wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość, miłość, która była również
wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością, uwagą, troską, porażającym
pięknem. Nie było żadnych pytań, nawet żadnego okrzyku: Ach, ja już rozumiem! -
chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej chwili. Nie było żadnego: On i
ja! Była tylko Jedność i Jestność, która jest wszystkim i z której wychodzi
wszystko. Nie umiem tego inaczej nazwać.
Dzisiaj już wiem, dlaczego otrzymałam to doświadczenie: miało
pójść za mną przez wszystkie drogi moich poszukiwań i rozterek duchowych. (A
powróciło do mnie właśnie teraz!)
A więc,
WOLNA! Próbowałam jakoś wpasować się w „normalny tok” życia. Chyba jednak byłam
już uzależniona: od medytacji, od zapachu kadzideł, od pewności, że oto jestem na
jedynej, właściwej ścieżce i „wszystko jest w porządku”!
Kiedy
uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz! Tak było i w tym przypadku. Inna ścieżka
– oczywiście jedyna słuszna, zawierająca pełnię prawdy. Co dziwne, przed
inicjacją bolał mnie mocno brzuch, skręcałam się, idąc na miejsce spotkania, a miało
ono miejsce 24 grudnia! Pomyślałam sobie, że to się nie podoba Jezusowi, ale przecież już
od dawna wiedziałam, że był jednym z wielu nauczycieli, i to mnie uspokoiło. Znowu
intensywne praktyki, szłam szybko do przodu, wizje, poczucie bycia z dala od
realiów świata, poczucie swojej wyjątkowości itd. Potem przyszła traumatyczna
wizja – zobaczyłam guru tej ścieżki jako upiornego demiurga i w dodatku wskazał
mi go diabeł!
Ponownie
pojawiły się te same odczucia, które miałam w kościele katolickim i raya yodze.
Wróciło cierpienie i bunt, który przyciągnął do mnie nowego mistrza –
Babadżiego. W kontakcie z nim było coś, co mi mówiło, że skończyła się moja
wolna wola, że nie wykręcę się już od niczego, czego będzie on wymagać ode mnie. I tak było: kiedyś, patrząc na
zdjęcie domku Babadżiego w ashramie, w Haidakhanie, wyraziłam stwierdzenie: ja będę tam niedługo!
Wszystkie sprawy potoczyły się tak, żebym tam się znalazła (chociaż wyglądało
to na bajkowe rozwiązanie), a kiedy w przeddzień wyjazdu targnięta nagłym
niepokojem, chciałam jednak zrezygnować, zostałam tak bardzo nastraszona, że nie miałam
innego wyjścia, jak tylko pojechać w swoją kolejną duchową podróż!
Opisałam
ją dość dokładnie w innym miejscu na tym blogu, więc nie będę się powtarzać –
ten czas to jeszcze jeden kawałek puzzla do obrazu,
który wyłaniał się przed moimi, nieco już przerażonymi oczami.
Dlaczego
przerażonymi? Otóż, kiedy wróciłam do
Polski po prawie dziewięciu miesiącach pobytu w aszramach Babadżiego, w tym
półrocznym pobycie w Indiach, moje dotychczasowe życie poszło w ruinę. Nie
powiem, żebym nie była o tym uprzedzona: w Indiach przez cały czas prześladowała
mnie liczba 13. Jako numerolog interpretowałam
ją na wiele sposobów, nie wiedząc o tym, że ostateczna interpretacja nastąpi
teraz, w tych dniach, kiedy zrozumiałam, że obecnie mamy do czynienia z
dwunastoma wymiarami. Czym jest ten poza- czyli trzynasty wymiar?
A więc,
zaczynałam od zera, kurczowo trzymając się ciągle jeszcze obrzędów ścieżki Babadżiego.
Jednak sygnały odepchnięcia były zbyt wyraźne, dwa razy spłonął mi domowy
ołtarzyk, przy którym dwa razy dziennie odprawiałam pudżę. Znalazłam się w końcu w tak trudnej sytuacji
egzystencjalnej, że bliska byłam śmierci. Wtedy pojawił się Babadżi i mogę
powiedzieć, że uratował mnie, co nie zmieniało faktu, że odczuwałam, iż nasze
drogi się rozeszły.
Moje życie
fiknęło kolejnego kozła i znalazłam się w „normalnym” świecie – bez porannych
medytacji i obrzędów, bez tego radosnego uniesienia, wzniosłości wlewanej nawet
w codzienne czynności dnia.
Mijały
dni. Kiedyś odwiedziłam mojego znajomego, jeszcze z czasów ajapa-yogi, który
zapytał mnie wprost, dlaczego, skoro tak cierpię, nie powrócę do Jezusa? Po
czym, niewiele myśląc, zaczął mnie uwalniać od ducha religii Wschodu.
Uprzedzam: nie chcę dyskredytować żadnej religii czy drogi duchowej, są to wyłącznie moje
doświadczenia! To, co ze mnie schodziło, było przerażające: cały panteon
demiurgów o przerażających postaciach! To byli moi umiłowani: Shiwa, Parwati,
Lakshmi, Durga, Wishnu itd. ... Wyszłam, zataczając się z osłabienia.
W czasie
medytacji zobaczyłam Jezusa, który wyciągał do mnie rękę i zrozumiałam, że chce
on, bym poszła za nim. Byłam nawet gotowa, tym bardziej, że to „materialistyczne” życie
bardzo mi doskwierało. Wymarzyłam sobie religię, która skupia się na Jezusie
Chrystusie, ale także uwzględnia starożytną wiedzę duchową, gdzie jest czystość
i świeżość bezpośredniego kontaktu z Bogiem.
Mówisz? –
Masz! – powiedział Wszechświat. Jak na zamówienie: Mormoni! Tylko skąd ten
nagły skurcz lęku podczas pierwszego kontaktu z misjonarzami tego kościoła?
Spędziłam
w tym kościele wraz z mężem dziesięć lat. Byłam gorliwa, udawałam sama przed sobą, że
nie słyszę tego, co nie pasowało do moich poglądów. Przeczuwałam, że ta wiedza,
którą przekazuje się nam, szeregowym członkom kościoła, jest częściowa, natomiast ta
"prawdziwa", zgodna z moim światopoglądem, dostępna jest na wyższym stopniu!
Zresztą
utwierdziła mnie w tym pewna rozmowa z kimś, kto był „na tym wyższym stopniu” i badał możliwości zaproszenia mnie...
Stopniowo
moja buntownicza natura odezwała się ponownie. Z czasem poczułam się pusta, wypalona,
wyzuta z uczuć i emocji, przekazując słowa, których nie czułam. Jezus był „daleko”,
wbrew nazwie kościół skupia się na Ojcu Niebieskim, Wiecznym Ojcu, Jahwe. Do
niego modlą się mormoni, w imię Jezusa Chrystusa. Jahwe – ten mściwy i zapalczywy Bóg
Starego Testamentu, jest jednocześnie łagodnym i miłosiernym Jezusem, wiodącym
lud Izraela przez pustynię do Ziemi Obiecanej i prowadzącym swój lud w czasach współczesnych.
Przez
jakiś czas chciałam zapomnieć o Jezusie, jedynie niektóre przekazy i podświadome przeczucie sygnalizowały
mi, że Jezus wcale nie pragnie naszej czci oddawanej mu jako Bogu. Ostatnio
wróciło do mnie przekonanie, że on czegoś ode mnie oczekuje, coś mam zrobić, o
coś mnie prosi. Kiedy zamieściłam opowieść o nim spisaną przez Omnen Onec,
poczułam radość i ukojenie...
Wracam do
okresu po odejściu od mormonów (mentalnym, ponieważ na formalne długo musiałam
czekać). Zaczęłam intensywnie szperać, szukać: Ksiega Urantii – czytałam i
głowiłam się: kto ją napisał? Zapewnienie o wielkiej miłości a jednocześnie takie
pomniejszanie człowieka – to nie to! To nie jest z poziomu Boga!
Szperałam
dalej: Atlantydzi, Lemurianie, Hathorowie, Plejadianie (jeszcze raz), życie po
drugiej stronie, reinkarnacja (mormoni jej nie uznają) – mnóstwo było tej lektury, parapsychologia
(powrót), zaczęłam medytacje, odnowiłam swój kontakt z Wyższą Jaźnią, zaczęłam
pilnie sczytywać wszystko, co było na portalach wzniesieniowych.
Szybko zyskałam kontakt z pewnym
psychoterapeutą niekonwencjonalnym, który zbadał moje biopole i stwierdził
istnienie we mnie silnego wzorca uzależnienia od wiary. Piszę o
tym, ponieważ wiem, że nie jestem przypadkiem odosobnionym! Być może komuś
przyda się opis tej sytuacji: W jednym z przeszłych wcieleń zbuntowałam się
przeciwko religii (jak w tym moim życiu!) i rodzina zamknęła mnie w klasztorze,
gdzie dano mi takiego łupnia, że stałam się nadgorliwa w tamtym życiu, jak i w swoich następnych wcieleniach.
Fakt, zawsze uspokajałam się, gdy byłam na jakiejś ścieżce duchowej. Wtedy
wszystko było „w porządku”. Pamiętam, że jako dziecko bardzo bałam się habitów
zakonnych, mimo że deklarowałam chęć pójścia do klasztoru.
Wtedy przyszła do mnie wątpliwość, uznałam że cała ta moja
kwerenda duchowa nijak miała się do mojego rozwoju duchowego. Czyli jestem na początku drogi!
Kilka
miesięcy wyrzucałam z siebie ten dewastujący wzorzec, uczyłam się od nowa: miłości
do siebie, miłości do ludzi i ... śmiałam się, płacząc jednocześnie, ponieważ
we wszystkim swoich poszukiwaniach duchowych zgubiłam ... samego Boga i chyba przez cały czas uczę się miłości do Niego.
Idąc drogą
do Wzniesienia upatrywałam dla siebie różne priorytety: najpierw oczyszczanie, później
zbieranie wiedzy, następnie obudziła się we mnie świadomość pochodzenia
galaktycznego, rozpoczęły się dalsze przygotowania: medytacje, czytanie
przekazów, odbieranie przekazów, nastąpiła integracja wewnętrzna przejawiająca się w coraz częstszym
szukaniu własnych źródeł wiedzy – w sobie.
Zastanawiało
mnie to, że podczas moich medytacji, gdy rozmawiałam z WJ, pojawiali się również
dwaj moim opiekunowie, jednym z nich był... Babadzi, zawsze machający mi z dala
ręką. Ostatnio nie widuję ich, ale i nie przyzywam do siebie. Coś się zmieniło.
Przypomniała
mi się pewna rozmowa z moim WJ, jeszcze z roku 2011:
Ja: -
Cieszę się, że wyjdziemy ze świata dualności, zapanuje pokój, jedność...
- Anno,
dualność nadal istnieje w wyższych wymiarach, przecież słyszałaś o wojnach i
potyczkach galaktycznych, te walki trwają nadal, nawet w wyższych wymiarach.
- Tak, ale w przekazach galaktycznych i od Mistrzów
Duchowych aż się roi od wzmianek o zaniku dualności.
- ONI mówią Wam o
zaniku dualności, żeby przekierować waszą świadomość na inne tory, złagodzić
waszą agresję, abyście odeszli od impulsywności. Z takim nastawieniem na
agresywność, jakie w sobie macie obecnie, nie możecie zaistnieć w nowych
realiach. TAM agresja wygląda inaczej.
Dzisiaj szłam ulicą, gdy doszły do mnie słowa: Podobnie jak
z dualnością, jest z iluzją, matrix jest wszędzie, na wszystkich poziomach. Nawet
po drugiej stronie zasłony, w Nirwanie są Strażnicy karmy. Przecież wiesz o
tym. Archontowie są wszędzie. Tak zwana rzeczywistość posiada coraz bardziej „komfortowe
poziomy” – wymiary, jest ich w sumie 12, ale wy nadal jesteście i będziecie w rękach tych,
którzy rządzą, regentów tego i innych wszechświatów. Możesz być nawet
szczęśliwa, łudząc się, że sprawnie pokonujesz drogę powrotną do Domu, kiedy przechodzić
będziesz eon za eonem przez światy i wymiary, wykonując zadania według ciebie
pożyteczne i piękne. Tylko czy to jest naprawdę to, czego szukasz? Czy nie
zapomniałaś o czymś?
Nie zapomniałam, Drogi Przyjacielu i Opiekunie: już wiem, że
istnieje tylko Źródło, i tylko ono jest stałe i rzeczywiste, reszta to zmienność,
iluzja i nasz sen.
Często zastanawiam się: Ziemia i człowiek – dlaczego są tak ważni,
wręcz bezcenni? Maleńka, peryferyjna
planeta gdzieś w kącie niewielkiej galaktyki, rasa ludzka okaleczona do granic
prymitywizmu. Rodzi się pytanie: czemu akurat my jesteśmy w centrum uwagi? Ze
względu na Wzniesienie? A może chodzi o coś więcej? Może mamy coś IM pokazać?
Czas się obudzić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz