Wspiera Cię Niebo i Ziemia.


Strona ta wykorzystuje pliki cookies w celu realizacji swoich usług i funkcji zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz samodzielnie dostosować warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

piątek, 16 listopada 2012

GABINET KRZYWYCH LUSTER


GABINET KRZYWYCH LUSTER


Uprzedzam Was, Drodzy Czytelnicy i Przyjaciele, że zaczęłam cykl artykułów „niekomfortowych” dla niektórych czytających, które dość bezceremonialnie przewracają dotychczas uznawane prawdy do góry nogami. Bolesne to, niepokojące, ale dojście do Prawdy okupujemy często cierpieniem, jest to prawie nieuniknione.

Od lat byłam poszukiwaczem duchowym. Nie wiedziałam o tym, że tak można nazwać kategorię ludzi, do których należałam – według siebie byłam właściwie poszukiwaczką Boga, ponieważ od dziecka tęskniłam do Niego, szczególnie w okresie, gdy półroczne przybywanie w opatrunku gipsowym zmusiło mnie do leżenia na plecach i patrzenia w niebo... Był niezbyt odległy, właściwie stale obecny gdzieś pośród chmur, świetlisty, kochający, przytulający małą i smutną dziewczynkę.

Później rówieśnicy popatrywali na mnie z lekką drwiną, ponieważ ciągle nawiązywałam do Boga, do Jego mocy, miłości. Mamie mówiłam, że chcę iść do klasztoru, a ona, jako zaciekła, przykro doświadczona antyklerykalistka uważała ten rodzaj moich skłonności za karę Bożą.

Skoro szło tak pięknie, czemuż to do komunii poszłam jako niewierząca? Dziewięcioletnia dziewczynka - i już ateistka?

Podczas lekcji religii mówiono nam różne rzeczy, między innymi o pierwszych ludziach, Adamie i Ewie. A ja w tym czasie czytałam książkę, do której kupienia zmusiłam ojca – Rozmowy o zwierzętach dawno wymarłych - nie pamiętam autora, ale była to moja pierwsza fascynacja wiedzą na temat czasów prehistorycznych i bardzo trudno było mi zrozumieć, jak się ma teoria ewolucji oraz istnienie takiego ogromu czasu przed pojawieniem się człowieka do tej pięknej opowieści o ogrodzie i dwojgu nagich ludzi przechadzających się wśród piękna natury? Kiedy zademonstrowałam swój sceptycyzm, reakcja była raptowna, ale nikt niczego nawet nie próbował mi wytłumaczyć. Zmarszczona brew i krzyk oburzenia były jedyną odpowiedzią.

Straciłam więc wiarę, twierdząc, że skoro Bóg pozwala na ukrywanie prawdy, to może jednak wcale nie jest Bogiem, a nawet wcale go nie ma? Od tej pory kościoły postrzegałam jako pomniki ludzkiej słabości i z ufnością płynęłam przez życie, wierząc, że jest jakiś ład, który to wszystko, co się dzieje, przenika i kontroluje.

Mijały lata, wiele lat, aż kiedyś zakochałam się w mężczyźnie, który był żarliwym katolikiem. Nietrudno przewidzieć, że nastąpiło wtedy moje nawrócenie. Z miłości nic nie wyszło (i dobrze!), a ja odkryłam bezmiary nonsensu i nieszlachetności w postępowaniu niektórych, powtarzam: niektórych ludzi kościoła. 

Ponownie odwróciłam się od kościoła katolickiego, przyrzekając sobie, że nigdy już tam nie wrócę. Coś wyraźnie jakby odpędzało mnie od tych praktyk!

Bóg już znowu „istniał dla mnie”, lecz jako ktoś, kto w końcu rozliczy faryzeuszy i fałszywców. Trochę się go obawiałam, dlatego po kolejnych latach z radością odczułam, że fala życia niesie mnie ku czemuś niezwykłemu, nowemu i ważnemu.

Raya Yoga uśmierzyła moje niepokoje: moje liczne błędy i potknięcia były według jej nauk wynikiem zmęczenia duszy po wielu wcieleniach od początku Cyklu. Nikt mnie nie potępiał, nie oceniał, sama spłacałam swoją karmę. Jeśli cykl, to i powtarzalność. Na początku dusze przebywają w łonie Źródła, aby opuszczać je i zejść na Ziemię. Przechodzą tam przez inkarnacje w czterech epokach Cyklu, czyli wiekach: Złotym, Srebrnym, Miedzianym i Żelaznym. Po czym następuje totalna zagłada i dusze powracają na długi odpoczynek w łonie Źródła. Koncepcja prosta i nietrudna do przyjęcia. Praktyki zaś stawiały duże wymagania, był więc to dla mnie czas ascezy – bardzo zresztą radosny aż do pewnej chwili, kiedy podczas jednej z medytacji zgasł w moich oczach złoto-czerwony punkt, na którym skupiałam medytację i niedługo potem zobaczyłam w wizji, jak założyciel tej religii – Brahma Baba – odchodzi w dal ogrodów, machając mi na pożegnanie ręką. A przecież miała to być jedyna, najsłuszniejsza droga, którą pójdzie cała ludzkość!

Czy było to wygnanie z raju czy raczej bunt, który we mnie dojrzał i urzeczywistnił się? Przecież pamiętałam to, co wydarzyło się podczas spotkania w Warszawie, kiedy nagle, nie wiadomo skąd, poczułam, że coś mi w tym wszystkim nie pasuje, coś jest nie tak!

Opisałam już to doświadczenie, więc je przytoczę:

I wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam się ku Niemu/Jej, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości. Było to tak, jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało niesamowitą radość, jak wtedy gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie! Ten Ktoś jakby zamknął mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim/Nią, stopiłam się z Nim/Nią w jedno. Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość, miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością, uwagą, troską, porażającym pięknem. Nie było żadnych pytań, nawet żadnego okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej chwili. Nie było żadnego: On i ja! Była tylko Jedność i Jestność, która jest wszystkim i z której wychodzi wszystko. Nie umiem tego inaczej nazwać.

Dzisiaj już wiem, dlaczego otrzymałam to doświadczenie: miało pójść za mną przez wszystkie drogi moich poszukiwań i rozterek duchowych. (A powróciło do mnie właśnie teraz!)

A więc, WOLNA! Próbowałam jakoś wpasować się w „normalny tok” życia. Chyba jednak byłam już uzależniona: od medytacji, od zapachu kadzideł, od pewności, że oto jestem na jedynej, właściwej ścieżce i „wszystko jest w porządku”!

Kiedy uczeń jest gotowy, pojawia się mistrz! Tak było i w tym przypadku. Inna ścieżka – oczywiście jedyna słuszna, zawierająca pełnię prawdy. Co dziwne, przed inicjacją bolał mnie mocno brzuch, skręcałam się, idąc na miejsce spotkania, a miało ono miejsce 24 grudnia! Pomyślałam sobie, że to się nie podoba Jezusowi, ale przecież już od dawna wiedziałam, że był jednym z wielu nauczycieli, i to mnie uspokoiło. Znowu intensywne praktyki, szłam szybko do przodu, wizje, poczucie bycia z dala od realiów świata, poczucie swojej wyjątkowości itd. Potem przyszła traumatyczna wizja – zobaczyłam guru tej ścieżki jako upiornego demiurga i w dodatku wskazał mi go diabeł!

Ponownie pojawiły się te same odczucia, które miałam w kościele katolickim i raya yodze. Wróciło cierpienie i bunt, który przyciągnął do mnie nowego mistrza – Babadżiego. W kontakcie z nim było coś, co mi mówiło, że skończyła się moja wolna wola, że nie wykręcę się już od niczego, czego będzie on wymagać ode mnie. I tak było: kiedyś, patrząc na zdjęcie domku Babadżiego w ashramie, w Haidakhanie,  wyraziłam stwierdzenie: ja będę tam niedługo! Wszystkie sprawy potoczyły się tak, żebym tam się znalazła (chociaż wyglądało to na bajkowe rozwiązanie), a kiedy w przeddzień wyjazdu targnięta nagłym niepokojem, chciałam jednak zrezygnować, zostałam tak bardzo nastraszona, że nie miałam innego wyjścia, jak tylko pojechać w swoją kolejną duchową podróż!

Opisałam ją dość dokładnie w innym miejscu na tym blogu, więc nie będę się powtarzać – ten czas to jeszcze jeden kawałek puzzla  do obrazu, który wyłaniał się przed moimi, nieco już przerażonymi oczami.

Dlaczego przerażonymi?  Otóż, kiedy wróciłam do Polski po prawie dziewięciu miesiącach pobytu w aszramach Babadżiego, w tym półrocznym pobycie w Indiach, moje dotychczasowe życie poszło w ruinę. Nie powiem, żebym nie była o tym uprzedzona: w Indiach przez cały czas prześladowała mnie liczba 13. Jako numerolog interpretowałam ją na wiele sposobów, nie wiedząc o tym, że ostateczna interpretacja nastąpi teraz, w tych dniach, kiedy zrozumiałam, że obecnie mamy do czynienia z dwunastoma wymiarami. Czym jest ten poza- czyli trzynasty wymiar?

A więc, zaczynałam od zera, kurczowo trzymając się ciągle jeszcze obrzędów ścieżki Babadżiego. Jednak sygnały odepchnięcia były zbyt wyraźne, dwa razy spłonął mi domowy ołtarzyk, przy którym dwa razy dziennie odprawiałam pudżę.  Znalazłam się w końcu w tak trudnej sytuacji egzystencjalnej, że bliska byłam śmierci. Wtedy pojawił się Babadżi i mogę powiedzieć, że uratował mnie, co nie zmieniało faktu, że odczuwałam, iż nasze drogi się rozeszły.

Moje życie fiknęło kolejnego kozła i znalazłam się w „normalnym” świecie – bez porannych medytacji i obrzędów, bez tego radosnego uniesienia, wzniosłości wlewanej nawet w codzienne czynności dnia.

Mijały dni. Kiedyś odwiedziłam mojego znajomego, jeszcze z czasów ajapa-yogi, który zapytał mnie wprost, dlaczego, skoro tak cierpię, nie powrócę do Jezusa? Po czym, niewiele myśląc, zaczął mnie uwalniać od ducha religii Wschodu. Uprzedzam: nie chcę dyskredytować żadnej religii czy drogi duchowej, są to wyłącznie moje doświadczenia! To, co ze mnie schodziło, było przerażające: cały panteon demiurgów o przerażających postaciach! To byli moi umiłowani: Shiwa, Parwati, Lakshmi, Durga, Wishnu itd. ... Wyszłam, zataczając się z osłabienia.

W czasie medytacji zobaczyłam Jezusa, który wyciągał do mnie rękę i zrozumiałam, że chce on, bym poszła za nim. Byłam nawet gotowa, tym bardziej, że to „materialistyczne” życie bardzo mi doskwierało. Wymarzyłam sobie religię, która skupia się na Jezusie Chrystusie, ale także uwzględnia starożytną wiedzę duchową, gdzie jest czystość i świeżość bezpośredniego kontaktu z Bogiem.

Mówisz? – Masz! – powiedział Wszechświat. Jak na zamówienie: Mormoni! Tylko skąd ten nagły skurcz lęku podczas pierwszego kontaktu z misjonarzami tego kościoła?

Spędziłam w tym kościele wraz z mężem dziesięć lat. Byłam gorliwa, udawałam sama przed sobą, że nie słyszę tego, co nie pasowało do moich poglądów. Przeczuwałam, że ta wiedza, którą przekazuje się nam, szeregowym członkom kościoła, jest częściowa, natomiast ta "prawdziwa", zgodna z moim światopoglądem, dostępna jest na wyższym stopniu! 
Zresztą utwierdziła mnie w tym pewna rozmowa z kimś, kto był „na tym wyższym stopniu” i badał możliwości zaproszenia mnie...
Stopniowo moja buntownicza natura odezwała się ponownie. Z czasem poczułam się pusta, wypalona, wyzuta z uczuć i emocji, przekazując słowa, których nie czułam. Jezus był „daleko”, wbrew nazwie kościół skupia się na Ojcu Niebieskim, Wiecznym Ojcu, Jahwe. Do niego modlą się mormoni, w imię Jezusa Chrystusa. Jahwe – ten mściwy i zapalczywy Bóg Starego Testamentu, jest jednocześnie łagodnym i miłosiernym Jezusem, wiodącym lud Izraela przez pustynię do Ziemi Obiecanej i prowadzącym swój lud w czasach współczesnych. 

Przez jakiś czas chciałam zapomnieć o Jezusie, jedynie niektóre przekazy i podświadome przeczucie sygnalizowały mi, że Jezus wcale nie pragnie naszej czci oddawanej mu jako Bogu. Ostatnio wróciło do mnie przekonanie, że on czegoś ode mnie oczekuje, coś mam zrobić, o coś mnie prosi. Kiedy zamieściłam opowieść o nim spisaną przez Omnen Onec, poczułam radość i ukojenie...

Wracam do okresu po odejściu od mormonów (mentalnym, ponieważ na formalne długo musiałam czekać). Zaczęłam intensywnie szperać, szukać: Ksiega Urantii – czytałam i głowiłam się: kto ją napisał? Zapewnienie o wielkiej miłości a jednocześnie takie pomniejszanie człowieka – to nie to! To nie jest z poziomu Boga!
Szperałam dalej: Atlantydzi, Lemurianie, Hathorowie, Plejadianie (jeszcze raz), życie po drugiej stronie, reinkarnacja (mormoni jej nie uznają)  – mnóstwo było tej lektury, parapsychologia (powrót), zaczęłam medytacje, odnowiłam swój kontakt z Wyższą Jaźnią, zaczęłam pilnie sczytywać wszystko, co było na portalach wzniesieniowych.
Szybko  zyskałam kontakt z pewnym psychoterapeutą niekonwencjonalnym, który zbadał moje biopole i stwierdził istnienie we mnie silnego wzorca uzależnienia od wiary. Piszę o tym, ponieważ wiem, że nie jestem przypadkiem odosobnionym! Być może komuś przyda się opis tej sytuacji: W jednym z przeszłych wcieleń zbuntowałam się przeciwko religii (jak w tym moim życiu!) i rodzina zamknęła mnie w klasztorze, gdzie dano mi takiego łupnia, że stałam się nadgorliwa w tamtym życiu, jak i w swoich następnych wcieleniach. Fakt, zawsze uspokajałam się, gdy byłam na jakiejś ścieżce duchowej. Wtedy wszystko było „w porządku”. Pamiętam, że jako dziecko bardzo bałam się habitów zakonnych, mimo że deklarowałam chęć pójścia do klasztoru.
Wtedy przyszła do mnie wątpliwość, uznałam że cała ta moja kwerenda duchowa nijak miała się do mojego rozwoju duchowego. Czyli jestem na początku drogi!

Kilka miesięcy wyrzucałam z siebie ten dewastujący wzorzec, uczyłam się od nowa: miłości do siebie, miłości do ludzi i ... śmiałam się, płacząc jednocześnie, ponieważ we wszystkim swoich poszukiwaniach duchowych zgubiłam ... samego Boga i chyba przez cały czas uczę się miłości do Niego. 

Idąc drogą do Wzniesienia upatrywałam dla siebie różne priorytety: najpierw oczyszczanie, później zbieranie wiedzy, następnie obudziła się we mnie świadomość pochodzenia galaktycznego, rozpoczęły się dalsze przygotowania: medytacje, czytanie przekazów, odbieranie przekazów, nastąpiła integracja wewnętrzna przejawiająca się w coraz częstszym szukaniu własnych źródeł wiedzy – w sobie.

Zastanawiało mnie to, że podczas moich medytacji, gdy rozmawiałam z WJ, pojawiali się również dwaj moim opiekunowie, jednym z nich był... Babadzi, zawsze machający mi z dala ręką. Ostatnio nie widuję ich, ale i nie przyzywam do siebie. Coś się zmieniło.

Przypomniała mi się pewna rozmowa z moim WJ, jeszcze z roku 2011:
Ja: - Cieszę się, że wyjdziemy ze świata dualności, zapanuje pokój, jedność...
- Anno, dualność nadal istnieje w wyższych wymiarach, przecież słyszałaś o wojnach i potyczkach galaktycznych, te walki trwają nadal, nawet w wyższych wymiarach.
- Tak, ale w przekazach galaktycznych i od Mistrzów Duchowych aż się roi od wzmianek o zaniku dualności.
-  ONI mówią Wam o zaniku dualności, żeby przekierować waszą świadomość na inne tory, złagodzić waszą agresję, abyście odeszli od impulsywności. Z takim nastawieniem na agresywność, jakie w sobie macie obecnie, nie możecie zaistnieć w nowych realiach. TAM agresja wygląda inaczej.

Dzisiaj szłam ulicą, gdy doszły do mnie słowa: Podobnie jak z dualnością, jest z iluzją, matrix jest wszędzie, na wszystkich poziomach. Nawet po drugiej stronie zasłony, w Nirwanie są Strażnicy karmy. Przecież wiesz o tym. Archontowie są wszędzie. Tak zwana rzeczywistość posiada coraz bardziej „komfortowe poziomy” – wymiary, jest ich w sumie 12, ale wy nadal jesteście i będziecie w rękach tych, którzy rządzą, regentów tego i innych wszechświatów. Możesz być nawet szczęśliwa, łudząc się, że sprawnie pokonujesz drogę powrotną do Domu, kiedy przechodzić będziesz eon za eonem przez światy i wymiary, wykonując zadania według ciebie pożyteczne i piękne. Tylko czy to jest naprawdę to, czego szukasz? Czy nie zapomniałaś o czymś?

Nie zapomniałam, Drogi Przyjacielu i Opiekunie: już wiem, że istnieje tylko Źródło, i tylko ono jest stałe i rzeczywiste, reszta to zmienność, iluzja i nasz sen.

Często zastanawiam się: Ziemia i człowiek – dlaczego są tak ważni, wręcz bezcenni?  Maleńka, peryferyjna planeta gdzieś w kącie niewielkiej galaktyki, rasa ludzka okaleczona do granic prymitywizmu. Rodzi się pytanie: czemu akurat my jesteśmy w centrum uwagi? Ze względu na Wzniesienie? A może chodzi o coś więcej? Może mamy coś IM pokazać?

 Czas się obudzić!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz