Wspiera Cię Niebo i Ziemia.


Strona ta wykorzystuje pliki cookies w celu realizacji swoich usług i funkcji zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz samodzielnie dostosować warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

czwartek, 27 lutego 2014

Cd, Babadżi ... Czy można uciec od Przeznaczenia? - czyli ciąg dalszy odzierania z iluzji


Czy można uciec od Przeznaczenia? - czyli ciąg dalszy odzierania z iluzji




 

Po dwóch tygodniach, konkretnie 5 lutego nasze stopy w lekkich sandałach miesiły błoto pośniegowe w okolicach dworca Łódź Fabryczna. Teściowa widząc nas w progu, w pierwszej chwili wzięła nas za jakichś żebrzących cyganów rumuńskich! Faktycznie, musieliśmy prezentować się co najmniej dziwacznie, jeśli nie egzotycznie, ja - w pandżabie (długa bluza i szerokie spodnie) i szalu, Darek w długiej indyjskiej koszuli i także okręcony szalem.  Do tego torby – szmaciaki. Chyba nie wyglądaliśmy na powracających z raju, raczej wypędzonych, chociaż za nami nikt nie wywijał gorejącym mieczem!

Zostaliśmy ugoszczeni w maleńkim mieszkanku Mamy Darka. Warunki były trudne: pożyczone łóżko polowe i perspektywa szybkiego poszukiwania pracy dla nas obojga, najlepiej z zakwaterowaniem, ponieważ było oczywiste, że nie możemy bez końca siedzieć na głowie tej schorowanej kobiecie. Wymieniliśmy na złotówki całą pozostałą walutę, żeby mieć na jakieś pierwsze ruchy i o dziwo! – po trzech dniach dzwonienia, czytania ogłoszeń, rozpytywania znalazłam pracę od zaraz na fermie kurzej pod Warszawą. Miałam wątpliwości, czy to jest to, co chciałam robić , skoro byłam i jestem raczej weganką, ale słowo się rzekło, pomysł został skwapliwie podchwycony przez Rodzinę, więc po kilku telefonach, już następnego dnia maszerowaliśmy piaszczystą drogą ku długim, ogromnym zabudowaniom masowej produkcji jajek. Był to rok 1995, więc  ta hodowla była bardziej humanitarna, o ile w ogóle można tak ją nazwać, niż obecnie, jednakże dla mnie widok długich, niknących w półmroku korytarzy, z rzędami klatek po bokach, gdzie na poszczególnych grzędach, za siatkami wegetowały te nieszczęsne stworzenia, był przerażający. Ten pierwszy dzień dano nam na rozlokowanie się, więc obłaskawiałam nasze mieszkanko, prosząc Babadżiego, abyśmy mogli mieć w nim przytulny dom na czas trwania tej umowy, a miały to być aż dwa lata, bo tyle czasu życia wyznacza się tzw. rzutowi.  Nie pytałam, co się potem dzieje z producentkami, bo chyba musiałabym od razu wyjechać. 

Rano wyszliśmy do pracy, poinstruowani przez właściciela fermy, jak i w jakiej kolejności mamy wykonywać poszczególne czynności, a trzeba powiedzieć, że ten emerytowany kapitan żeglugi wielkiej był mistrzem w logistyce. Wyruszyliśmy w przeciwnych kierunkach, ciągnąc za sobą wielkie wózki z platankami.  Czynności były proste i wypadało je wykonywać szybko, by nie stresować kur. Jak mnie poinformowano, była to rasa łagodna, ale zagapienie się przy wyjmowaniu jajek z sianka pod kurką groziło bolesnym dziobnięciem w rękę. A więc – tempo! Podjedź do kolejnej klatki, otwórz pierwsze drzwiczki w grzędzie, obiema dłońmi sięgnij pod kurę, wygarnij jajka, włóż je do platanki, zamknij, otwórz następne drzwiczki itd. itd. Potem schodzisz w dół, do następnej grzędy. Koniec - chwyt za dyszel, podjedź do następnej klatki i to samo – jedna klatka to było około dwudziestu podejść a tych klatek było że ho! Ho! …. Byłam w połowie, gdy nagle zobaczyłam, że podchodzi do mnie z zatroskaną miną właściciel fermy. Powiedział: Pani mąż zasłabł. Chciałam biec do niego, ale mi nie pozwolił, bo … kury się zestresują (i będą się gorzej nosić). Więc tylko wysłuchałam relacji, że leży w łóżku, wszystko już w porządku, że prawdopodobnie ma chore serce, bo nie wytrzymał tych zapachów (faktycznie, nos urywało!) Potem dodał, że w tej sytuacji musimy opuścić fermę i że mąż powinien się leczyć. Dokończyłam pracę w głuchej ciszy. Czy ja popełniłam jakiś błąd? Może powinnam była szukać innej, bardziej „czystej” pracy? Może jednak Babadżi mi nie błogosławi?

Zapomniałam o tym, że czasem błogosławieństwa mają gorzki smak, jak lekarstwo… Lecz zamiast zaufania po raz pierwszy od powrotu do Polski odczułam lęk…

Przyszłam na przerwę, Darek leżał na łóżku, nawet zaszlochał bezradnie, gdy mnie zobaczył. Powiedział: Nie wytrzymałem! Nawet nie mogłam z nim porozmawiać, bo zaraz przyszedł nasz były już pracodawca i namawiał Darka na leczenie, sam bowiem z tej przyczyny wcześniej trafił na emeryturę. Wyraził też żal z tego powodu, że nie będę mogła u niego pracować, ponieważ, jak powiedział, byłam „szatan” w tej robocie. Nie wiedział, że powtarzałam mantrę i tylko dzięki temu znieczuliłam się na niewątpliwe niedogodności w tej pracy.

Następnego dnia smutny powrót do … domu? W milczeniu, w zamyśleniu… Czułam, że to wydarzenie stało się sygnałem Zmiany. Niedługo czekałam, ponieważ po kilku dniach, kiedy Darek ciągle nie wybierał się do lekarza, nie szukał pracy i robił wrażenie zadowolonego z sytuacji, spytałam go, co zamierza dalej robić i czy w końcu zbada chociaż to swoje serce. Nie uzyskawszy odpowiedzi, zupełnie nieoczekiwanie dla samej siebie, wzięłam głęboki oddech i wypowiedziałam te słowa: Jeśli nie pójdziesz do lekarza, jeśli nie zrobisz z sobą czegoś, by normalnie żyć i pracować, rozstaniemy się, bo teraz ja tego już dłużej nie wytrzymam.  Słowa wpadły jak do jakiejś studni, a echo odpowiedziało po kilku godzinach, gdy kąpałam się i usłyszałam, jak Darek powtarza moje słowa teściowej a ona mówi głośno, bym słyszała: No to ja jej daję dwa tygodnie na wyprowadzenie się.

Czy mam żal? Nie, zdecydowanie – nie. Tak czy inaczej, musiałam zakończyć ten związek, czułam to bardzo wyraźnie. Mama Darka była bardzo dobrą i bardzo szlachetną kobietą, wiele musiała w sobie przełamać, by tolerować w swoim domu przez prawie 13 lat osobę, która była kompletnie  „niekompatybilna” z jej oczekiwaniami. Te lata były dla nas obu bardzo trudne, stanowiły potężne wyzwanie dla naszych nerwów, wymagały znacznej umiejętności okazywania tolerancji i poszanowania dla praw drugiej osoby. Wydaje mi się, że obie wywiązałyśmy się nieźle z tej niewątpliwej lekcji karmicznej, skoro „tak łatwo” to poszło. Teraz, kiedy odeszła, zapewne cieszy się zasłużonym spokojem po drugiej stronie zasłony. Dziękuję Ci, Matko, za tę lekcję…

Pracę znalazłam następnego dnia i to właśnie tam, gdzie pracowałam jako ankieterka, więc ponieważ już wykazałam się w tamtej firmie, przyjęto mnie do pracy z otwartymi ramionami. Obowiązkowa rozmowa kwalifikacyjna była pogaduszką przy kawie. Teraz mieszkanie! Z tym było znacznie gorzej, codzienne szukanie, dzwonienie, jeżdżenie na rozmowy nie przynosiło żadnych konkretnych rezultatów, a czas płynął… Przedostatniego dnia przez „dniem zero” zadzwoniła przyjaciółka: jej znajomy miał wolne mieszkanie po swoim ojcu, warunki były „podstawowe”, ale było to jakieś rozwiązanie, choćby do czasu, gdy stanę na nogach.

Tak oto wylądowałam w niewielkim, nawet niebrzydkim i słonecznym mieszkanku na peryferiach miasta. Warunki były bardzo trudne, lecz ja cieszyłam się nowym życiem. Urządziłam się jakoś, rozstawiłam ołtarzyk do aarati, które odprawiałam rano i wieczorem, i czułam się samodzielna i szczęśliwa. Nauki Krishnamurtiego widocznie spłynęły po powierzchni mojego umysłu, nie dotykając nawet serca, lecz miało to swoje konkretne uzasadnienie: Na wszystko przychodzi odpowiedni czas, dlatego słowa Krishnamurtiego dały mi pierwszy impuls, a potem wydarzenia stopniowo przeprowadzały mnie poprzez wszystkie fazy dochodzenia do osobistej wewnętrznej wolności, ale droga do niej była jeszcze bardzo długa. Rok 1995 jako 48. rok mojego życia był przedostatnim rokiem „przerabiania” przeze mnie siódmej czakry, czakry korony, czyli wzniosłego zakończenia pierwszego cyklu rozwoju. Miałam jeszcze zaledwie rok na przeżywanie mocnych, dogłębnych doświadczeń duchowych, prekognicji, wzmożonej intuicji i oderwania/dystansu wobec  spraw świata. Od roku 1997 miał się rozpocząć nowy cykl. Zbliżało się drugie w moim życiu 7 lat z dominantą działań, emocji i doświadczeń na poziomie czakry podstawowej, czyli orientacją przede wszystkim na przetrwanie fizyczne w nie zawsze przyjaznym środowisku. Dodatkowo, wszystko to, co działo się ze mną w roku poprzedzającym, czyli 1994. miało cechy mojego roku osobistego 11., a to oznaczało odloty, przeżycia duchowe, oświecenie, inspiracje z wyższych poziomów i nade wszystko – solidny remanent wewnętrzny, sprawdzian dla wszelkich stosowanych przeze mnie zasad życiowych i motywacji działania. W ten sposób Guru wszystkich Guru, czyli Rozwój Duchowy jako naczelna zasada panujące we Wszechświecie, zapewnił mi co prawda stopniowe, ale niezbyt miękkie lądowanie z najwyższych poziomów uniesienia i wzniosłości na twardy grunt materii – gęstej, nieprzyjaznej, czasem fascynującej, lecz bardzo ciężkiej i „oblepiającej” dla takiego odlotowca jak ja.





Na początku zaczęłam akceptować zbliżającą się konieczność zejścia z nieba, a to dzięki pracy, która dawała mi masę frajdy: byłam wśród ludzi, rozwijałam swoje umiejętności interpersonalne, a efekty mojej pracy przekładały się na pochwały i finanse. Dni płynęły szybko, ponieważ praca w korporacji zajmowała mi 10 do 11 godzin dziennie, jedynie weekendy miałam wolne – na wszelkie czynności „normalnego” życia. Ale towarzyszyło mi  zadowolenie, byłam samodzielna finansowo i nawet łaskawszym okiem patrzyłam na Darka, który od czasu do czasu odwiedzał mnie a bywało, że i przemieszkiwał.  Przez cały czas przewijały się w mojej pamięci sceny z aszramów, kolorowe obrazy Indii i faktycznie, mogłabym powiedzieć, że Indie, życie w aszramie stanowiły dla mnie punkty odniesienia w moim ówczesnym postępowaniu i stylu życia. 

Były także wspomnienia, które powracały do mnie tak często, że aż budziło to niepokój co do dalszej drogi mojego życia. Dwie scenki: Siedzę w duni aszramu w Leonen, w Holandii i pytam w myślach: Babadżi, jaki będzie mój dalszy los? W tym samym momencie spośród siedzących wokół havanu osób wyrywa się maleńka Anna i staje pomiędzy mną a ogniem. – Dziecko? – pytam sama siebie? Potem już w Indiach: W świątyni nagle gaśnie światło (awarie linii elektrycznych były tam normą), zapalają się świece. Akurat w tym czasie, wiedząc już o perspektywie wyjazdu, pytam: Babadżi, powiedz mi, co ze mną? W tym momencie na zasłonie oddzielającej murti od sali pojawia się cień kobiety, która trzyma na rękach dziecko, wyraźny, żeby nie było wątpliwości! Szok! Kiedy podzieliłam się tym spostrzeżeniem z jedną z wyznawczyń, ta spokojnie odpowiedziała: No przecież jesteś w dobrej formie, o co ci chodzi?

Teraz te wspomnienia atakowały mnie, a było to przykre, ponieważ wcale nie byłam gotowa na nowy związek, a poprzedni musiał być rozwiązany, o czym przekonałam się bardziej po kilku miesiącach.

Na razie moim hasłem było: Zero mężczyzn i dlatego nawet rzadkie odwiedziny Sąsiada z dołu traktowałam jako zło konieczne. Kiedyś przyszedł w pewien niedzielny poranek z małym chłopczykiem swoim synkiem. Dziecko wtuliło się w niego i niechętnie się ze mną przywitało. Coś między nami przeleciało i raczej nie było to przyjemne, bardziej jak lekki wstrząs elektryczny, podobnie jak w pierwszej chwili, gdy zobaczyłam Sąsiada. Moje doświadczenie mówiło mi, że czekają mnie super-lekcje z tymi dwoma panami i że będzie to jazda bez trzymanki. Wówczas odetchnęłam z ulgą, gdy sobie poszli.  Ale Nieuniknione już warowało za zakrętem mojej drogi…

Zaaplikowanie kolejnej porcji szczepionki

Myślałam, że jestem wygrana, że popracuję, zmienię lokum, spokojnie się rozwiodę z mężem i ułożę sobie życie. Ale życie to nie pies i nie da się…. Przynajmniej w moim przypadku.



Przyszło gorące lato, więc praca stała się trudniejsza, coraz częściej wracałam do domu bardzo zmęczona, ponadto zauważyłam, że powróciły niepokojące objawy, jakie miałam w Indiach, a które ustąpiły na „polskiej diecie”.  Tym razem nawet po kilku łykach kawy czy herbaty rozpoczynały się mdłości i uczucie, jakbym połknęła piłkę do koszykówki. Marzyłam o wypoczynku, lecz to nie było możliwe. Aż kiedyś, w skwarne południe szłam piaszczystą drogą do firmy zlokalizowanej prawie za miastem, mijając świerkowy zagajnik. Pod wpływem gorących promieni słońca pachniał upajająco. Westchnęłam: Babadżi, co ja bym dała za to, by mieć pracę w takim otoczeniu, wśród przyrody, świeżego powietrza… Widocznie wiele jeszcze musiałam się dowiedzieć o sobie, bym w końcu zaczęła chodzić po ziemi. Klient, do którego przyszłam z ofertą, był sołtysem w tej wiosce i planował budowę w lesie dużego ośrodka, w którym odbywałyby się spotkania, warsztaty i zjazdy ludzi zainteresowanych naturalnymi metodami leczenia, ekologią itd. Jasne jest, że temat podchwyciłam, Darek natychmiast podłączył się do tego projektu, a ponieważ pracę mieliśmy rozpocząć prawie od zaraz, najpierw nad przygotowaniem szczegółowego projektu, radośnie, choć nie bez żalu rozstałam się z dotychczasowym zajęciem, które coraz bardziej mi ciążyło. Jednak jeszcze ciężej zrobiło mi się po jakichś dwóch miesiącach, gdy naszemu chlebodawcy coś nie wypaliło i zaczął się wycofywać. Znalazłam inną pracę, lecz ponieważ moja choroba znowu robiła postępy, szybko z niej musiałam zrezygnować. Dobrze, że wystarałam się o zasiłek dla bezrobotnych, lecz i to było za mało, aby w miarę dobrze żyć. To dziwne, ale w tym czasie byłam na swój sposób bardzo szczęśliwa, odczuwając wdzięczność za każdy dodatkowy grosz, czyjś poczęstunek, jakąś okazję itd. Przez trzy tygodnie żywił mnie zdziczały sad przynależący do opuszczonego, starego, wielkiego domu, który był gniazdem rodzinnym człowieka, którego spotkałam w cztery lata później, a który przez jakiś czas był moim przewodnikiem duchowym…. Byłam w tak komfortowej sytuacji, że nie odczuwałam głodu, jedynie uczucie słabości nakłaniało mnie do zjedzenia czegokolwiek. Odprawiałam gorliwie aarati i pudżę, wierząc, że dzięki tej gorliwości zapewnię sobie jakąś stabilizację, a tymczasem … aż dwa razy zapalił się ołtarzyk i to niebezpiecznie! Nie rozumiałam tego sygnału … Darek wpadał, czasem przynosząc mi coś do jedzenia, a teściowa prosiła go, by zaczął pracować ze względu na mnie, chociaż przedtem uważała, że się pieszczę. Tym razem powiedziała mu: Zlituj się, ona jest naprawdę chora! Niestety! Schemat był ten sam: Ja tam nie wytrzymam! Podjęłam ostateczną decyzję, czekałam tylko na jakiś grosz, by założyć sprawę. Nawet nie miałam żalu, bo czyż można mieć pretensje do wiatru, że wieje i szarpie koronami drzew? Przecież wiedziałam, że wyszłam za mąż za wagabundę, który miejsca nigdzie nie zagrzeje, a teraz odczuwałam, że coś się dopełniło.  A tymczasem życie szlifowało mnie na brylant. Z trudem skończyłam kurs komputerowy, licząc na jakąś pracę. Mój umysł już pracował na oparach, a ja sama coraz częściej miałam ochotę położyć się na rzędzie krzeseł w czasie przerwy. Kurs zaliczyłam, ale pracy jednak nie było, a jedną z przyczyn był mój wygląd, przypominałam bowiem swój własny cień, mój charakter pisma zmienił się, jakbym uczyła się na nowo pisać. Co tu dużo mówić, wyglądałam na narkomankę. Czasem zaglądał Sąsiad, przynosząc mi jakieś ugotowane przez siebie dańko, a ja rewanżowałam się surówka, sałatką. On po przejściach, ja po przejściach, on na kursie, ja na kursie, i tak sobie pogadywaliśmy o swoich sprawach, chociaż czegoś się ciągle obawiałam.  Szybkimi krokami ciepła, piękna jesień zmieniała się w listopadową szarugę, aż przyszła zima, bardzo mroźna. Piecyk nie dostarczał zbyt wiele ciepła, poza tym ciągle wysiadał prąd,  bywało, że budziłam się z obłoczkiem migotliwej pary nad twarzą. Dni spędzałam otulona czym się dało albo wychodziłam na dwór, aby się rozgrzać szybkim marszem. Z każdym dniem rosła we mnie pokora, ale i wdzięczność za wszystko, co otrzymywałam. Moje koleżanki, przyjaciółki zapraszały mnie na herbatkę, na jakiś posiłek, ratowały mnie jak mogły, lecz ja nie mówiłam im prawdy, w jak bardzo trudnej sytuacji się znalazłam. Aż pewnego dnia przyszedł kryzys, a wraz z nim najpiękniejsza lekcja, jaką kiedykolwiek otrzymałam w swoim życiu.



Wieczorem położyłam się na swoim materacu, nie gasząc jeszcze światła. Chciałam pomedytować na leżąco, lecz w ogóle nie mogłam się skupić. Nagle podpełzło do mnie uczucie ogromnego zniechęcenia. Zaczęłam sama siebie pytać: Po co to? O co ja walczę? O jeszcze jeden dzień w tym zimnie? O jeszcze jeden posiłek? Czy ja mam jeszcze w sobie choć trochę nadziei? Zbliżała się jedna z najmroźniejszych nocy tego roku a ja miałam tylko niewielki piecyk i wysiadający prąd. Leżałam i czułam jak zimno pełznie od moich stóp w górę. Przecież tak się umiera! – powiedziałam sobie i myśl ta napełniła mnie spokojem i akceptacją.  Nagle poczułam, że ktoś przy mnie jest. Nie miałam wątpliwości, tylko Babadżi miał ten szczególny, elektryzujący rodzaj energii. Usłyszałam w sobie: Czy ty naprawdę tego chcesz? Tak – odpowiedziałam gorliwie. – Dobrze. Przeprowadzę cię przez to. Zimno dopełzło do kolan. - Czy nie zmieniłaś decyzji? – Nie. Proszę dalej. Zimno doszło do brzucha i Babadżi ponowił pytane, a ja odpowiedziałam to samo. Potem podeszło pod samo serce i zatrzymało się. Czy chcesz dalej? – padło pytanie. Wiedziałam, co może się stać za chwilę i poprosiłam o to. – Tak! Proszę… - Nie możesz… - Dlaczego?! Bo jeszcze musisz wydać z siebie miłość… I poczułam, że już Go przy mnie nie ma.

Zasnęłam jak dziecko… Rano usłyszałam mocne pukanie do drzwi. To moja przyjaciółka. Wpadła do pokoju bardzo podekscytowana, od progu pytając: Ania, co z tobą? Na moją zdziwioną minę opowiedziała, że wieczorem spadło z jej stolika zdjęcie Babadżiego, które jej ofiarowałam, a kiedy je podnosiła, usłyszała: Pomóż jej!

Przyszła więc spytać, czego potrzebuję… Od tej chwili wszystko się zmieniło, ponieważ moja kochana Przyjaciółka zorganizowała akcję, w wyniku której znalazł się prowiant, odżywki i … praca!

A moje serce, zamierające z wdzięczności do Babadżiego i do moich Przyjaciół, stało się otwarte na zmiany, które musiały nieuchronnie nadejść… Lecz zanim te zmiany nadeszły, Babadżi odepchnął mnie od siebie, w sensie również fizycznym i był to wyjątkowo twardy wstęp do lekcji chodzenia po ziemi…

 


 

sobota, 22 lutego 2014

Cd. Babaji... Prawda was wyzwoli… może nie od razu….


Prawda was wyzwoli… może nie od razu….


Ostatnie godziny w Haldwani… nasz pociąg do New Delphi odchodził po 19. Nasze torby były lekkie, więc nie mając co z sobą zrobić, krążyliśmy po mieście, zaglądając na hałaśliwy, kolorowy bazar, pełen przeciskających się koło siebie ludzi, mijanych przez klaksoniące bez przerwy moto-riksze lub brodatych sikhów na skuterach, poważnych i brodatych. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanego oleju, czerezu, który Hindusi palili masowo oraz olejków, którymi wysmarowane były kobiety niosące swoje śliczne bobasy pod częścią sari zarzucaną na głowę. Minęła nas wysoka Turczynka, w długiej, czarnej szacie okrywającej starannie jej kształty, z głową także starannie otuloną, a zza siateczkowatego kwefu zakrywającego całą jej twarz błyszczały jej oczy: młode, ciekawe, figlarnie spoglądające na przechodniów! Oboje zgłodnieliśmy, więc uraczyliśmy się somosami (rodzaj pierogów gotowanych na oleju) z ulicznej garkuchni, a ponieważ zbliżała się pora odjazdu, nie spiesząc się zbytnio poszliśmy na dworzec. Tym razem postawiłam się Darkowi i powiedziałam, że nie będę z nim jechać w jednym wagonie. W Indiach był wówczas, a może jest dotąd zachowany podział na wagony lub przedziały męskie i żeńskie. Kiedy jechaliśmy z New Delphi po raz pierwszy, nie chcąc się zgubić, siedzieliśmy razem. Oj! Nie było to komfortowe dla kobiety! Chyba łatwo się domyśleć, dlaczego. Doszło do tego, że zawinęłam się w wielką chustę, łącznie z twarzą, a były na niej wypisane jakieś sentencje w sanskrycie. Widocznie były to cytaty ze świętych ksiąg hinduizmu, ponieważ od tamtej chwili miałam „święty” spokój, mogłam się nawet zdrzemnąć.

Tym razem umówiłam się z Darkiem, że to z nas, które wysiądzie pierwsze, stanie w widocznym miejscu i czeka na drugie aż do skutku (komórek jeszcze nie było!).

Wsiadłam do przedziału, w którym już leżała na swojej kuszetce Sikhijka w wieku około 30 lat, starannie ubrana, w okularach z modną oprawką. Może nawet nie wiedziałabym, że jest Sikhijką, gdyby nie jej małżonek, który przyszedł, by sprawdzić, czy żonie jest wygodnie i czy czegoś nie potrzebuje. (Wokół pociągu krążyli handlarze z gorącym czajem, innymi napojami i przekąskami.) Był to bardzo zadbany, wręcz elegancki mężczyzna, w dobrze skrojonym, jasnym garniturze, z wypielęgnowaną brodą i dłońmi, a na głowie miał, oczywiście, turban. Sposób rozmowy i ustawienie głosu świadczyły o dużej kulturze osobistej obojga. No cóż! - pomyślałam sobie: Sikhowie kładą wielki nacisk na wykształcenie, można powiedzieć, że stanowią w Indiach społeczność elitarną. Jedyną wykształconą kobietą, jaką spotkałam w Indiach była wnuczka M., nie licząc kilku lekarek uczestniczących w zjeździe lekarzy, który odbywał się w okolicach aszramu.

Pociąg ruszył a ja wdałam się w rozmowę ze współtowarzyszką podróży, która jak się okazało, była absolwentką Harwardu, o czym zresztą świadczyła jej płynna, „soczysta” angielszczyzna.  I tak przez całą długą drogę, trochę spałyśmy, trochę rozmawiałyśmy, w sumie było wygodnie i sympatycznie.

Tym razem New Delphi jako ostatni przystanek przed naszym powrotem do Europy powitało nas w dzień - popołudniowym upałem, zapachem spalin i  rykiem klaksonów licznych pojazdów przejeżdżających pospiesznie w okolicach dworca. Postanowiliśmy wziąć moto-rikszę, by pojechać do Main Bazar (Główny Bazar), gdzie mogliśmy wynająć pokoik w tanim hotelu.  O dziwo! Spotkaliśmy znajomych z Hairakhanu i zabraliśmy się dwiema rikszami. Nie pamiętam czemu Darek trafił do tej drugiej rikszy, która jechała za „moją”. Był zdenerwowany, cały czas na coś narzekał. Jechaliśmy wzdłuż głównej ulicy, po której bokach tłoczyły się małe sklepiki z towarem wystawionym na zewnątrz, rzęsiście rozświetlone rzędami wielu różnobarwnych żarówek. Trochę jak u nas na święta Bożego Narodzenia. Zaczęło się ściemniać i ten widok był niesamowity! Nawet marudzenie Darka nagle przycichło, a kiedy obejrzałam się, by sprawdzić, czy czasem gdzieś nie zniknął, zobaczyłam go, jak siedział z zachwytem w oczach, z prawie że otwartymi ustami. Ja zachwycałam się mniej, ponieważ moim głównym problemem w Indiach było dogadywanie się z kim potrzeba i nieustanna orientacja, gdzie co jest, za ile? (Och to targowanie się!) jak co załatwiać, o co tu chodzi?  Cały czas czułam się nieco przytłoczona ta odpowiedzialnością, by trafić, gdzie trzeba i o właściwej porze i zrobić, co należy. „Pajączki” języka hindi na szyldach, tabliczkach itp. były dla mnie kompletnie nieczytelne, z wyjątkiem numerów, które były prawie takie same jak „arabskie”. I tu można by się zastanawiać, kto od kogo te zapisy wziął….

 

A propos liczb: przez cały czas mojego pobytu w Indiach „prześladowała” mnie liczba 13.  Nie! Żaden czarny kot i takie tam inne, jestem numerologiem i ma ona dla mnie szczególne znaczenie. Tym razem czułam, że odnosi się ona nie tylko do mojej pracy i jej akceptacji pomimo wielu uciążliwości. Liczba 13 jako ta zaczynająca drugi cykl po zakończeniu dwunastu liczb zwiastowała totalną przemianę w życiu. Z czym ona się wiązała? Analogia była bardziej niż oczywista: z Darkiem byłam 13. z kolei rok…


W końcu dotarliśmy do hotelu i po załatwieniu formalności wtaszczyliśmy bagaże na piętro: Niewielki pokój z szerokim łożem bez pościeli, ogromny wentylator pod sufitem i obowiązkowa skrzynka klimatyzatora w oknie. Jakaś szafka, stolik z dwoma krzesełkami. Łazienka z „prysznicem”, czyli rurą, z której lała się letnia woda (dobre i to!). Skromnie i niezbyt czysto. Po chwili zapukała Deva – Niemka z aszramu, delikatna i zwiewna jak nimfa, i powiedziała, że zaprasza nas do kawiarni na dachu budynku hotelowego. Dzięki niej zjedliśmy pyszną kolację, popatrując po bokach, ponieważ od innych stolików dobiegały nas dźwięki rozmów prowadzonych po polsku i po rosyjsku. No cóż, Main Bazar jest, jak sama nazwa wskazuje, miejscem handlowym i handlowało się tu wszystkim. Niektóre budki i stragany były opatrzone napisami: ‘Mówimy po polsku’ lub ‘Gawarim pa russkij’ – wypisanymi na tekturach.  Towar bywał podejrzany, zważywszy na ściszone głosy, podawanie sobie czegoś pod stolikiem i inne sygnały zwiastujące nielegalność interesów.

Jakoś nie mogłam siebie odnaleźć w tym ruchu, prozaiczności spraw i atmosferze cwaniactwa i zarabiania na lewo. Serce bolało mnie z tęsknoty za ciszą, za porannym śpiewem ptaków, za dźwiękiem dzwonów i dzwonków na początek aarati.  Deva chyba to zauważyła, bo powiedziała: Asha, przyjdę do Ciebie rano. Dobrze? Zgodziłam się, bo chciałam zrewanżować się jej śniadaniem. Tymczasem ona przyszła, by zrobić mi masaż energetyczny, powiedziała, że czuje, że Babadżi tego dla mnie chce i nie muszę okazywać jej żadnej wdzięczności, ani za masaż, ani za wczorajszy posiłek, to jest jej dar, a właściwie dar od Babadżiego.  Łzy wdzięczności płynęły mi z oczu, spłukując poczucie winy, które ciągle jednak mi towarzyszyło, pomimo pięknego uśmiechu Babadżiego na pożegnanie.

Kiedy rano wyszliśmy z hotelu, by trochę rozprostować nogi, od razu zaczęła do nas machać jakaś nieznajoma, młoda kobieta, wyskakując jednocześnie z rikszy. Gorączkowo zaczęła opowiadać jakąś historię, z której wynikało, że ukradziono jej wszystko, łącznie z dokumentami i że ambasada jej pomoże, ale musi tam dojechać i nie ma na rikszę, by dalej jechać. Daliśmy jej 10 rupii… Po pół godzinie widziałam ją, jak szła ulicą w stanie nieważkości i próbowała zaczepić jakichś Europejczyków, by poczęstować ich podobną bajką.

Potem dowiedziałam się, że takich zbłąkanych dusz jest wiele w tym mieście. Dziwne miasto: nowoczesna śródmiejska ulica, z piękną, szeroką jezdnią o bardzo wysokich krawężnikach, potężne drapacze chmur, ale wystarczy wejść na zaplecze i widzi się, jak pokryte liszajami, wygłodzone psy uganiają się za szczurami pośród stert śmieci. Ludzie inni niż na prowincji: lepiej ubrani, za to często nadwaga czyniła ich bardziej ospałymi, a kobietom nadawała bujne kształty i ciężki chód. Gdzie im do  czarujących postawą królowej smukłych mieszkanek podnóża Himalajów!

Po południu zebraliśmy swoje rzeczy i wyruszyliśmy w długą drogę na lotnisko. Samolot odlatywał wieczorem, ale już nie mieliśmy siły na ten hałas i gwar wielkiego miasta oraz upał, które wypijały z nas resztki energii.

Kiedy weszliśmy do hali odpraw, stanęłam jak wryta na widok swojego odbicia w wielkim lustrze: w pomarańczowym sari, okręcona wielkim szalem, przeraźliwie chuda wyglądałam jak… szukałam właściwego określenia, gdy nagle Darek powiedział: Wyglądasz jak królowa, która wypędzono z dworu… banitka…  Celniczka jednak obeszła się z „królową” bezceremonialnie, ponieważ szybko i wprawnie obmacała moje ciało i zajrzała nawet do nie mniej chudej niż ja portmonetki.

W samolocie poczułam spokój… dalej wszystko miało być prostsze. Odpoczywałam błogo zagłębiona w fotelu. Stewardzi o śniadej skórze, okręceni długimi czarnymi fartuchami, kręcili się, roznosząc napoje i posiłki, na wideo leciały filmy bez scen przemocy. Spokój, jaki towarzyszy powrotom do domu. Lecz ja domu nie miałam… Chociaż czułam znużenie i chęć wyciągnięcia się na swoim łóżku, w swoim mieszkaniu… Z drugiej strony mój kosmopolityczny duch podpowiadał mi, że wszędzie są łóżka i wszędzie można odnaleźć spokój. Na razie oglądałam film o pięknym koniu wyścigowym, laureacie wielu gonitw, któremu koleje losu odbierały stopniowo sławę, zdrowie, właścicieli, Aż został smutną i zmęczoną szkapą ciągnącą lichy wózek z mlekiem. Łkałam nad tym koniem, w jakiś sposób utożsamiając się z nim, jednakże ostatnie sekwencje, kiedy został wykupiony w drodze do rzeźni przez dobrego człowieka i w końcu znalazł się na pięknej łące wśród innych koni, wlały w moje serce nutę optymizmu. Więc pochlipywałam, patrząc jak ten siwek galopuje przez soczyste trawy z kilkoma klaczkami przy boku, i rozmyślałam: Co dalej?

Na wszelki wypadek rozłożyłam sobie Niewiadome na kilka etapów, z których pierwszym miał być powrót do aszramu w Holandii i tylko na tym chciałam się skupić.

Europa! Jasno. Czysto. Przestronnie i …. niepokojąco mało ludzi, nawet na tym wielkim dworcu w Amsterdamie!  No cóż, przyzwyczajeni do tłoku, różnobarwnego tłumu, czuliśmy się nieswojo, omiatani wzrokiem innych pasażerów, tym bardziej że pozostaliśmy w naszych hinduskich strojach.  

Pociąg… autobus i już jest maleńki przystanek autobusowy przy asfaltowej drodze. Trasa przez las, wilgotny i omszały tej ciepłej zimy (wylecieliśmy z New Delphi 20 stycznia 1995 roku). Nareszcie – ścieżka skręca w lewo i już widać teren aszramu. Nic się nie zmieniło, tylko pochmurna pogoda sprawiła, że wszystko było szarawe, jakby zaspane lub smutne…

Znowu maleńka kuchenka, ogromna czarna Kali wita nas radośnie, machając puszystym ogonem. Powitanie z nielicznymi rezydentami. Zasypiamy w trakcie rozmowy. Nie wiem jak znaleźliśmy się w przyczepie. Jutro będziemy myśleć, co dalej. Jutro… znowu zasypiam.

Potoczyły się dni… Przygotowywałam posiłki, na sprzątanie oraz inne czynności nie starczało mi siły, zaraz po obiedzie odchodziłam do przyczepy, by wpaść w koce i spać aż do pory przygotowania do wieczornych ceremonii. Przez cały czas wstrząsał mną bardzo silny kaszel, a w nocy męczyła gorączka. W weekendy zwykle pojawiało się kilka osób. „Nie wracajcie do Polski, tam sami złodzieje i bandyci” – doradzał znajomy Niemiec. – „Asha, jedź do aszramu w Niemczech, nie wracaj tam!”. Ktoś inny mówił: „Cały świat stoi przed wami otworem”. A ja myślałam tylko o jednym: Skoro mam jeszcze gdzieś jechać, to dlaczego nie odzyskuję zdrowia? Przed czym chce mnie powstrzymać ta choroba?

 

Któregoś ranka szukałam czegoś w jednej z szuflad kuchennego stołu i wśród typowych rupieci  natrafiłam na jakąś książkę. Wyciągnęłam ją i ze zdumieniem przeczytałam tytuł … po polsku:  Wolność od znanego – Jiddu Krishnamurti. I podtytuły: ludzkie poszukiwania - umysł udręczony - podejście tradycyjne - pułapka szacunku - istota ludzka a indywidualność - prawda - przemiana siebie - rozpraszanie energii - wolność od autorytetu.

Zaczęłam czytać pierwszy fragment, który rzucił mi się w oczy, powiedziałabym, podświetlił się:

„W ciągu całej historii religii jej przywódcy zapewniali nas, że jeżeli będziemy dopełniać pewnych obrzędów, powtarzać pewne modlitwy lub mantry, stosować pewne rytuały, tłumić pragnienia, kontrolować myśli, wyciszać namiętności, ograniczać swe apetyty i powstrzymywać się od zaspokajania seksualnych pragnień, to dzięki takiemu umartwieniu umysłu i ciała znajdziemy coś poza samym życiem. To właśnie czyniły w ciągu wieków miliony tak zwanych religijnych ludzi, już to żyjąc w odosobnieniu na pustyniach, w górach, w jaskiniach albo wędrując od wsi do wsi z żebraczymi miseczkami, już to grupowo skupiając się w klasztorach i zmuszając swoje umysły do uznania jakiegoś ustalonego wzorca myślenia. Ale umysł udręczony, umysł złamany, umysł, który pragnie uciec od wszelkiego zgiełku, który wyrzekł się zewnętrznego świata i z powodu dyscypliny i konformizmu stał się tępy - jeżeli taki umysł, choćby najdłużej szukał, cokolwiek znajdzie, to znajdzie to tylko na miarę własnego zniekształcenia”.

Serce zaczęło mi łomotać: Natychmiast znalazłam następny fragment:

W ciągu wieków człowiek szukał czegoś poza sobą, poza materialnym dobrobytem - czegoś, co nazywamy prawdą, Bogiem czy rzeczywistością w jej stanie pozaczasowym, czegoś, czego nie mogą zakłócić niesprzyjające okoliczności, myśli czy ludzkie zepsucie.

(…)

Od stuleci karmią nas gotową wiedzą nauczyciele, święci, autorytety i dzieła. Prosimy: „Powiedz nam wszystko o tym, co znajduje się za górami, co znajduje się poza ziemią?", a otrzymana odpowiedź i opisy zadowalają nas. Oznacza to, że żyjemy słowami, a życie nasze jest jałowe i puste. Żyjemy jakby „z drugiej ręki”; żyjemy tym, co nam ktoś powiedział; żyjemy, kierując się swymi przekonaniami lub będąc pod przymusem sytuacji, jaką tworzy nasze środowisko. Jesteśmy wynikiem wszelkiego rodzaju wpływów i nie ma w nas niczego nowego, niczego oryginalnego, pierwotnego i jasnego.

O Boże! Krzyknęłam w myślach. Przecież ja odkąd tylko zaczęłam swoje poszukiwania duchowe, zawsze powtarzałam jeden schemat: Jestem gorliwa, szanuję i czczę mistrzów danej ścieżki, ponieważ za każdym razem znajdowałam Kogoś, do kogo przychodziłam, kłaniałam się ze czcią i oddaniem, a On mówił mi, kim ja jestem, i co mam robić dalej, aby Bóg (nie ważne jak się nazywa) był ze mnie zadowolony…

I tu – lekkie smagnięcie:

„Aby więc odkryć, czy poza tą niespokojną, występną, opartą na współzawodnictwie egzystencją istnieje coś jeszcze - moim zdaniem - trzeba podejść do sprawy całkiem odmiennie. Tradycyjne podejście zwraca się od obwodu ku środkowi, by stopniowo, poprzez ćwiczenia i wyrzeczenia, w miarę upływu czasu człowiek mógł docierać do owego kwiatu wewnętrznego, owego wewnętrznego piękna i miłości. W rzeczywistości czyni on wszystko, aby stać się ciasnym, małym i tępym. Oczyszczając się po trosze, powoli korzysta z czasu, który będzie przecież jutro czy w następnym życiu, aż w końcu dochodzi do środka. Okazuje się, że nie ma tam nic, ponieważ jego umysł stał się niezdolny, tępy i niewrażliwy. Obserwując ten proces, zastanawiamy się, czy nie istnieje jakieś całkiem odmienne podejście do zagadnienia: czy nie można zacząć od środka?” (…)

Na pytanie o to, czy istnieje Bóg, prawda, rzeczywistość - jakkolwiek zechcecie nazwać problem, który was dręczy - nie udzielą wam odpowiedzi ani księgi, ani kapłani, ani filozofowie czy zbawiciele. Oprócz was samych nikt i nic nie odpowie wam na to pytanie, dlatego też musicie poznać siebie. Niedojrzałość polega jedynie na zupełnej nieznajomości siebie. Zrozumienie samego siebie jest początkiem mądrości.

(…)

Czy można wyraźniej dać człowiekowi do zrozumienia, że robi błędy? Że to nie o to chodzi, aby być posłusznym uczestnikiem zbiorowych form oddawania czci i okazywania posłuszeństwa wymagającej Istocie z najwyższych poziomów bytu?

„Widzicie więc, że nie możecie się na nikim oprzeć. Nie ma przewodnika, nie ma nauczyciela, nie ma autorytetu. Jesteście tylko wy - wasz stosunek do innych ludzi i do świata - poza tym nie ma nic. Zrozumienie tego albo wywoła w was wielką rozpacz, z której zrodzi się cynizm i rozgoryczenie, albo też spoglądając prosto w twarz rzeczywistości, ujrzycie, że nikt inny, tylko wy jesteście odpowiedzialni za świat, za siebie samych, za to, co myślicie, co czujecie i co robicie. Zniknie wtedy wszelkie litowanie się nad sobą. Zazwyczaj bowiem dobrze się czujemy, mogąc zrzucić winę na innych ludzi, a jest to tylko forma litowania się nad sobą samym”. (…)

I dalej:

„Jeżeli byłbym tak ograniczony, że podałbym wam jakiś system, zaś wy bylibyście tak ograniczeni, że zaczęlibyście się nim kierować, to kopiowalibyście tylko, naśladowalibyście, przystosowywalibyście się i akceptowalibyście. Kiedy już dokonalibyście tego, natychmiast powstałby konflikt między wami a ustanowionym w was cudzym autorytetem. Czulibyście, że musicie zrobić to lub tamto, ponieważ wam tak ktoś zalecił, a jednak nie potrafilibyście tego robić. Macie bowiem swe osobiste skłonności i możliwości, ulegacie naciskom, które kłócą się z systemem, do którego - waszym zdaniem - powinniście się stosować. Stąd biorą się sprzeczności. Oto prowadzicie więc podwójne życie, tkwiąc pomiędzy ideologią systemu a codziennością waszego życia. Starając się dostosować do ideologii, tłumicie siebie, a prawdą nie jest ideologia, lecz to, czym jesteście. Jeśli staracie się badać siebie według kogoś innego, to na zawsze pozostaniecie ludźmi "z drugiej ręki". (…)

Za chwilę przyszło wielkie pokrzepienie:

„Ustalmy to jeszcze raz jasno. Każdy z nas widzi już, że musi się zmienić zupełnie, aż do sedna swojej istoty. Nie może dłużej zależeć od tradycji, bo ona właśnie doprowadziła do tego kolosalnego rozleniwienia, akceptacji i posłuszeństwa. Żadną miarą nie może oczekiwać od kogokolwiek pomocy w zmienianiu siebie - ani od nauczyciela, ani od Boga, ani od religii, ani od żadnego systemu, ani od żadnego zewnętrznego nacisku czy wpływu. Cóż zatem począć?

Przede wszystkim: czy potraficie odrzucić wszelki autorytet? Jeżeli to potraficie, oznacza to, że już pozbyliście się obawy. Cóż się wtedy dzieje? Gdy odrzucacie coś fałszywego, co nosiliście w sobie od pokoleń, gdy odrzucacie jakiś ciężar, co się wówczas dzieje? Macie wtedy więcej energii, nieprawdaż? Macie większe możliwości, macie więcej siły i energii życiowej, jesteście bardziej przedsiębiorczy. Jeżeli tego nie czujecie, oznacza to, że nie odrzuciliście jeszcze brzemienia, nie pozbyliście się balastu autorytetu.

Gdy go jednak zrzucicie i będziecie mieć w sobie energię, która w ogóle nie zna strachu - strachu przed pomyłką, strachu przed zrobieniem czegoś dobrego lub złego - to czy sama ta energia nie będzie przeobrażeniem? Potrzeba nam ogromnej ilości energii, a my ją rozpraszamy przez strach. Jednak w chwili gdy jest ona w nas - a rodzi się ona z odrzucenia wszelkiej formy strachu - sama ta energia powoduje radykalną przemianę wewnętrzną. I nie musicie już nic czynić w związku z tym.

Tak więc pozostawieni jesteście samym sobie - i taka jest sytuacja człowieka, który traktuje ten problem poważnie. Gdy już nie oglądacie się na nikogo i od nikogo nie oczekujecie pomocy, wtedy jesteście na tyle wolni, by dokonywać odkryć. Wolność wyzwala też energię; a wolność nie może zrobić nic złego. Wolność jest zupełnie różna od buntu. Gdy w kimś jest wolność, nie ma mowy o czynieniu dobra i zła. Jesteście wolni i z tego centralnego punktu działacie. Od tej chwili nie ma strachu, a umysł, który się nie boi, jest zdolny do wielkiej miłości. A miłość może czynić, co zechce.

Toteż wypada nam teraz uczyć się siebie samych - nie opinii mojej czy jakiegoś psychoanalityka lub filozofa, bowiem gdy uczymy się siebie według kogoś innego, uczymy się tylko jego, a nie siebie. Przystępujemy zatem do uczenia się tego, czym aktualnie jesteśmy”. *)

 


No cóż! Ta książka mogła od razu, na pniu zmienić moje życie! Słowa, które czytałam, rezonowały z moją głęboko ukrytą wewnętrzną prawdą, odkrywałam w nich rodzaj sauny duchowej, która oczyszcza do samego rdzenia istoty. Zadziwiające! Następnego dnia ta książka zniknęła! Nie było jej ani w szufladzie, ani w całym pomieszczeniu. A przecież nikt oprócz nas nie mówił w aszramie po polsku! Czyżbym wyczytała z niej wszystko, co było mi potrzebne? A może komuś zależało na tym, bym nie czytała jej dalej?

Jednakże stało się to, o co najprawdopodobniej chodziło: pod jej wpływem podjęłam decyzję. Wracamy do Polski!

 

Tajne informacje Pentagonu - Anunnaki wracają



Tajne informacje Pentagonu - Anunnaki wracają

Źródło: http://www.in5d.com/pentagon-secret-the-anunnaki-are-returning.html

Ostatnia aktualizacja na 18 listopada 2013 o godz. 12:00 przez in5d alternatywne wiadomości

* Odwiedź połączenia in5D gdzie możesz znaleźć bratnią duszę lub wstąpić do jednej z naszych niesamowitych grup. Każdy jest mile widziany!


 



Anunnaki mogą powrócić na Ziemię, jak wynika z jednego z ostatnich wywiadów z pewnym mężczyzną powołującym się na poufne źródła Pentagonu.

Według Stana Deyo stało się to sloganem związanym z Pentagonem, że Sumeryjscy bogowie wracają na ziemię.

Anunnaki mają powiązania z kometami ISON i Encke*)

Te dwa dobrze znane ciała niebieskie widoczne na horyzoncie przywodzą na myśl pytanie: dlaczego komety Enckego i ISON otrzymały te szczególne nazwy?

Prefiksem w wyrazie ISON byłoby IS, jak w Izis, która to nazwa zawiera ten sam znak co Inanna i sumeryjska bogini Isztar. Tak więc, jeśli podzielić słowo ISON, otrzymuje się IS + ON, czyli: Ishtar, Anunnaki.

Nazwa komety Encke jest znacznie bardziej oczywista dla tych, którzy badali temat Anunnakich. ENKI (jak kometa Encki) był sumeryjskim bogiem, którego później nazywano Ea (oto dlaczego nasza planeta nazywa Earth (ang. - Ziemia). ENKI był bóstwem rzemiosła, zepsucia, wody, wody morskiej, wody jeziornej, inteligencji i tworzenia.

Zachodnie niebo UFO = Anunnaki?

Wiele osób doszukuje się na  zachodnim niebie anomalii, które można nazwać tylko UFO, ponieważ nie są one głównymi gwiazdami ani planetami w tym obszarze nieba, według aplikacji telefonu, SkEye lub Stellarium. Niektórzy uważają, że tym UFO może być ewentualnie statek Plejadian lub Arkturian, lecz również jest możliwe, że jest to powrót Anunnakich.

Jak dowodzi  wiele raportów i filmów ze wszystkich stron świata, to UFO zmienia kolor i rozmiar. Wykrywa się różne kształty ze świętej geometrii a kolory zmieniają się sporadycznie.

Jeśli to Ufo to Anunnaki, należy spodziewać się, że ta nowa gwiazda będzie umieszczona w aplikacjach SkEye i Stellarium, aby ukryć fakt, że nie jesteśmy sami w tej galaktyce i we wszechświecie.

Dla niektórych ludzi będzie to zbyt wiele, by mogli to przełknąć. Inni zanegują to, co się dzieje, ale dla tych, którzy są w stanie wyjść poza własne ramy, wszystkie możliwości istnieją, nie budząc strachu i lęku.

Systemy sterowania

Rządy rzadko mówią nam prawdę i zacierają ślady przy pomocy informacji w stylu „poufne” lub „zagrożenie dla bezpieczeństwa” więc jest to całkiem możliwe, że rządy w większości wiedzą o powrocie Anunnakich, lecz boją się mówić o nich ludziom, ponieważ upadną ich niewolnicze systemy gospodarcze i znane nam religie światowe.

Pewna myśl z Biblii w wersji króla Jakuba skłania do refleksji.

W Genesis 1:26 pisze: „I rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na nasz obraz i na nasze podobieństwo...”

Jedno pytanie: Dlaczego jest powiedziane: „UCZYŃMY człowieka na NASZ obraz”? Jeśli istnieje jeden bóg, zdanie powinno mieć brzmienie: „I powiedział Bóg, UCZYNIĘ, człowieka na MÓJ obraz”.

Czy jest to możliwe, że Biblia została napisana przez Anunnakich i jest przeznaczona do kontrolowania człowieka przy pomocy strachu? Skoro tak, to  religia = służalczość, kontrola i zgadzanie się, co stanowi ten sam szablon, jaki kreuje KAŻDY rząd.

Dla przypomnienia: Biblia w wersji króla Jakuba została wydana przez Sir Francisa Bacona, który był masonem 33. stopnia. Na tym poziomie wolnomularstwa istnieje motto „ordo ab Chao”, co oznacza „Porządek z chaosu”. Biblię kończy rozdział zatytułowany Apokalipsa (Objawienie w chaosie).
Niewolnicy złota

W sumeryjskiej przypowieści Enki nie swego posłuchał ojca, Anu i kochał stworzonych ludzi. ENKI i Anu byli w stanie wojny, odkąd wyszła na jaw ta zdrada. Anu był jednym z „twórców bogów”, którzy manipulowali naszym DNA, aby uczynić z nas niewolników, którzy mieli wydobywać złoto tej planety dla Anunnakich. Jest to prawdopodobnie przyczyna faktu, że Kościół rzymsko-katolicki jest w posiadaniu tak wielkich ilości złota. Według jednego ze źródeł szacuje się, że KK posiada 60 350 ton metrycznych złota.

Jeśli spojrzeć na piramidę z tyłu banknotu dolarowego, widać „wszystko widzące oko”. Czy jest to możliwe, że obiektem (lub osobami) na szczycie piramidy są Anunnaki i utrzymują nas jako niewolników systemów gospodarczych od tysięcy lat?

Przebudzenie

Bez względu na to, jaka gra się toczy, ludzie budzą się, widząc tyranię i ucisk wszystkich rządów i zdają sobie sprawę, że nasze obecne sposoby życia są niezrównoważone ze względu na niepewną walutę i nasz obecny niewolniczy system gospodarczy.

W sumie, może być kilka tysięcy światowych przywódców, którzy trzymają nas w niewolnictwie ekonomicznym, świadomie zanieczyszczając nasze wody, powietrze i żywność. Media głównego nurtu w dalszym ciągu grają kartą strachu, jak również nakręcają z zaplecza w większości przypadków sponsorowaną propagandę, że tak można robić.

Wszyscy możemy wznieść się ponadto  i dosłownie może to nastąpić w ciągu jednej nocy, lecz najpierw, na dole piramidy (WSZYSCY) musimy się zjednoczyć. Nie możemy już dłużej tolerować nienawiści do innych krajów, narodowości lub ras, bo to właśnie powstrzymuje nas od zrobienia postępu jako cywilizacji.

Indianie Hopi wierzą, że jesteśmy tymi, na których mieliśmy czekać. Innymi słowy mamy prawo do zmiany biegu spraw teraz, bez pomocy z Anunnaki lub innej, być może życzliwej rasy istot pozaziemskich. Ale po pierwsze, musimy zjednoczyć się jako globalna społeczność.

Informacje o prawach autorskich: Copyright in5d i Gregg Prescott, M.S.. Ta zawartość może być powielana w całości lub w części w dowolnej formie.

Linki do filmów zamieszczonych w poście. (ang.)




 

*) http://pl.wikipedia.org/wiki/Kometa_Enckego

Tłumaczenie: Anna Małgorzata Bogusz

środa, 19 lutego 2014

VII. Babadżi – kopniak na rozpęd czy przerwa w CV ducha?


VII. Babadżi – kopniak na rozpęd czy przerwa w CV ducha?

Na początek - parę słów wyjaśnienia:  Było już tak, że cały ten cykl postów usunęłam z bloga. Powodem była tragiczna wymowa części opisującej mój dalszy pobyt w aszramie u podnóża Himalajów oraz powrót do Polski i to, co po nim nastąpiło.

Jednakże znalazła się Istota, której jestem bardzo wdzięczna za słowa zachęty, zainspirowała mnie bowiem do zapisania tych wspomnień po raz drugi. Przyznałam Jej rację, ponieważ wydaje mi się, że nie powinnam zostawiać bez podsumowania już obecnie kilkudziesięciu lat swoich poszukiwań duchowych. Być może moje spostrzeżenia i wnioski staną się dla kogoś pomocą czy wskazówką – odsyłaczem do dalszych dociekań i w efekcie – do stworzenia sobie swojego własnego obrazu tego fenomenu, jakim jest wiara, pozycja Istoty Ludzkiej wobec Boskości oraz odnalezienie w sobie tej Boskiej Iskry. Jeśli tak będzie, sprawi mi to radość, że nie zmarnowałam energii, którą tak obficie mnie obdarowano w mojej pielgrzymiej wędrówce ku Zrozumieniu umysłem i Sercem… Niechaj powrócą wspomnienia, a wraz z nimi, niechaj wzmocni się moje poczucie wdzięczności za Wszystko.
Uwaga: Wszystkie imiona są zmienione.
 


Powolne zdejmowanie masek

Od chwili, gdy złożyłam pranam Shri Muniradżiemu w jego domu, stałam się zaakceptowaną karma-joginką, która wykonywała co prawda pracę niezbyt szanowaną jako taka, lecz z uwagi na osobę Gospodarza, nadającą mi status kogoś szczególnie błogosławionego.

Dni mijały bardzo pracowicie, praktycznie oprócz obecności podczas porannych i wieczornych nabożeństw całe dni spędzałam w domu i ogrodzie. Nie odpoczywałam prawie nigdy, pędząc od zajęć do zajęć, zawsze uśmiechnięta, szczęśliwa, że mogę wykonywać prace dla następcy Babadżiego. Dom był duży, więc było co sprzątać, trzepać, wietrzyć i myć. Nie zważałam na dłonie pokryte czerwonymi plamami, spierzchnięte od prania przed domem w październikowym chłodzie. Bywało, że przyglądały się tej czynności z wielką ciekawością przechodzące sąsiadki. Oczywiście, prałam ręcznie, pocierając w dłoniach poszczególne sztuki, czasem posługując się małą szczoteczką. Hinduskie panie, zapewnie z racji niedostatecznej ilości wody robiły to inaczej: Moczyły pranie w jednym wiadrze z wodą, wyciągały z niego „sztukę”, posypywały proszkiem do prania i rytmicznie – pac! pac! uderzały o stopień schodków lub płaski kamień, po czym energicznie płukały w drugim wiadrze, następowały uważne oględziny i powtórka, aż do skutku. Przypominała mi się w takich chwilach metoda „rzeczna”, kiedy w Hairakhanie pracz zwijał np. sari w długiego węża, składał na pół i rytmicznie uderzał o powierzchnię wody, powtarzając głośno: Ram! Ram! Ram! Pięknie wyglądał kamienisty brzeg Gautamy Gangi, cały udekorowany kolorowymi sztukami odzieży, rozłożonymi do schnięcia na płaskich kamieniach przybrzeżnych. Ale ze względu na temperaturę w południe ta oryginalna wystawa trwała bardzo krótko!

Bywały trudniejsze momenty, kiedy zauważałam, że moja gospodyni dyskretnie kontroluje moją pracę, kładąc np. włos na ramie lustra, czy monetę w jakimś niewidocznym miejscu, by zobaczyć, czy nie zniknie po moim przejściu z miotełką. Jednak dobrodusznie machałam ręką na te sprawdziany, nawet wtedy, gdy jedna ze współmieszkanek aszramu opowiadała mi, że pracowała tak jak ja, i w końcu poczuła się tak bardzo wykorzystywana, że zrezygnowała. Zdawało mi się, że ja nigdy tego nie zrobię i doszło nawet do rozmowy z gospodynią, w której zdeklarowałam swoje wielkie oddanie dla tej pracy, a ona zaproponowała, że jeśli chcę zostać w Indiach, otrzymam pomoc w wyrobieniu następnej wizy…

Do dzisiejszego dnia nie wiem, jak to się stało, że powoli wszystko zaczęło się sypać, ale jestem pewna, że miałam to w swoim „rozdzielniku” na to wcielenie.

Najpierw powolutku zakradła się do mnie grypa. Nie taka jak w Europie, to była grypa na miarę mistrzowską z całym theatrum wykręcanych bólem stawów, temperaturą na granicy majaczenia, dygotem i kaszlem aż do sforsowania mięśni brzucha!  Trzęsąc się na materacu w swoim pokoiku w domu gościnnym aszramu marzyłam o domowej herbatce z cytryną, a nie miałam nawet siły, by wstać i nalać sobie wody do kubka. Ktoś mnie w tym czasie wykonywał za mnie karma jogę, czasami  zaglądano do mnie, by spytać, czy czegoś mi nie potrzeba, ale ja potrzebowałam tylko snu…

Z dzisiejszej perspektywy widzę, że w swojej skwapliwie okazywanej gorliwości nie uszanowałam swoich praw do wypoczynku, do spokojnego zjedzenia posiłku, chcąc za wszelką cenę „wykazać się”, tylko komu? Sobie? Moim Gospodarzom? A może samemu Babadżiemu, który wcale nie potrzebował ode mnie tej pracy, ponieważ była to moja lekcja, moja osobista praca nad przekształceniem siebie. Nic wówczas nie zrozumiałam! Teraz widzę, że to, co robiłam, było nie tyle karma jogą co przejawem potrzeby bycia zaakceptowaną przez ludzi, których wówczas uważałam za swoje najwyższe autorytety duchowe. Ale choroba wytrąciła mi narzędzia z rąk i nawet po względnym powrocie do zdrowia nic już nie było takie samo. Moje zastępczynie, trzy Niemki, bardzo ucieszył fakt, że wrócę do pracy, a mnie ciągle jeszcze brakowało sił. Kiedy przyszły do mojego pokoju, by zapytać, dlaczego jeszcze nie przyszłam do pracy, tłumaczyłam im, opierając się o ścianę, że jestem słaba i jeszcze nie mogę pracować. Odpowiedzią były zmarszczone brwi, surowe spojrzenia i wyrzucanie mi lenistwa i pieszczenia się z sobą. Dziś mogę powiedzieć, że wówczas przerobiłam wielką lekcję przebaczenia wszystkim Niemcom pracującym w obozach koncentracyjnych. Kiedy tak stałam i słuchałam ich perswazji, nagle zobaczyłam obraz mojej Matki, wychudzonej, w cienkim pasiaku, chorej, słaniającej się przed rosłą, tęgą kapo (tak nazywano nadzorczynie w obozie), która w mroźny poranek wyganiała ją z pryczy na poranny apel. Wstrząsnęła mną drastyczność nie tyle tej wizji, co samego porównania, jakie błyskawicznie pojawiło się w mojej głowie. Bez słowa odwróciłam się i położyłam na łóżku.  Odeszły, a ja przebaczałam... przebaczałam... przebaczałam. W efekcie wieczorem, kiedy po raz pierwszy po przerwie pojawiłam się w świątyni, moja rozmówczyni podeszła do mnie  z ładną, wyszywaną czapeczką i wręczyła mi ją w geście przeprosin. Od tego czasu zaczęłam zdrowieć, ale także mniej siebie poganiałam, za to baczniej rozglądałam się wokół siebie, dostrzegając wiele zjawisk i zachowań, które były zwyczajnym skutkiem  ułomności ludzkiej, ale dla mnie było to wówczas tak, jakby pomnik Mistrza spadł z cokołu. Po zakończeniu Navratri (jesienne święto ku czci Boskiej Matki) aszram opustoszał i zaczął się inny, luźniejszy porządek dnia. Teraz o 7. rano budził mnie świergot ptaków, które nazywałam „czaj-ptaszkami”, ponieważ w krótką chwilę potem rozlegały się śpiewne okrzyki: Garam czaj! Garam czaj! (gorący czaj). Wystarczyło wskoczyć w pandżab, okręcić się  szalem i ze stalową szklankę w ręku zejść na patio, gdzie stał ogromny kocioł z parującym, aromatycznym napojem, rozlewanym wielką łyżką do podstawianych naczyń. Potem, w ciszy poranka, na schodkach wypijało się swoją porcję, aby z następnie udać się w kierunku pomieszczenia z łazienkami, obok którego stał jeszcze większy kocioł, w którym od 3. w nocy  grzano wodę do mycia. Każdy podstawiał swoje wiadro, które napełniano do 1/3 wysokości i taka ilość zmieszana z zimną wodą z kranu musiała wystarczyć na kąpiel. Na wieczór przygotowywano taką samą porcję. I tak warunki były znacznie lepsze niż w Hairakhanie, ponieważ w wodzie nie pływały żadne larwy, a kabiny były przestronniejsze i jaśniejsze. Jednakże kąpiel przy 10 stopniach Celsjusza  na dworze i niewiele więcej w środku była swego rodzaju wyczynem! Potem sprawy ruszały według ustalonego porządku: śniadanie w małym czaj shopie, zwykle była to bułka przypiekana nad gazem z oryginalnym topionym białym serem i pomidorem, do tego herbata z limonką oraz imbirem. Potem zbieraliśmy się na poranne aarati, po którym następował karma joga meeting, praca, czyli owa karma yoga, lunch, sjesta, znowu karma yoga, kąpiel, wieczorne aarati i kolacja – w cieplutkiej kuchni, kiedy podawano nam gorące czapati prosto z blachy, na której  się przypiekały, nadymając się jak niewielkie, płaskie baloniki. Było coś domowego w tej atmosferze, w tym siedzeniu w kuchni, gdzie uśmiechnięty Radżu nakładał nam obficie jedzenie, a nas ogarniało błogie rozleniwienie z powodu otulającego ciepła. Jak w domu… Kiedy myślałam o domu, czułam lekki skurcz w sercu i zakłopotanie, ponieważ tak naprawdę w Polsce już nie miałam stałego miejsca pobytu, a świadomość, że cały świat może być moim domem wydawała mi się radosna, dopóki trwała ta niesamowita podróż. Zauważyłam, że nie wszyscy z dotychczasowych rezydentów mogą tutaj zostać, niektórym stanowczo doradzano powrót do domu, do ich rodzin i nierozwiązanych problemów, od których tak prawdę mówiąc … uciekli. Niektórzy wyjeżdżali z bólem w sercu i z niepokojem wypisanym na twarzach. Ja sama czułam się niezagrożona, o ile to dobre słowo, ponieważ moja rodzina, czyli Darek, znajdowała się niezbyt daleko, a wiza miała ważność jeszcze przez siedem miesięcy, więc był czas na ustalenie, co jest dla mnie najważniejsze w obecnym życiu.

Choroba jednak zrobiła swoje, pozbawiając mnie tego radosnego uniesienia, praca więc stała się ciężka a myśli przyziemne. Nie byłam już eksploatowana tak mocno, dlatego wiele godzin spędzałam na tarasie domu gościnnego, czytając w promieniach słońca wypożyczone z biblioteki aszramu Bhagawad Gitę i Upaniszady w wersji angielskiej. Marzyłam o nauczeniu się sanskrytu…
 
Nagle w ten ustalony komfort i porządek wtargnął jak burza Darek, który ukończył murti Babadżiego w Hairakhanie i przyjechał chyba nieusatysfakcjonowany swoim dokonaniem, skoro zamierzał stworzyć kolejne tu, w Chilliaunolli!  Nie powiem, że powitałam go z radością, ponieważ od razu przejął wszystkie sprawy w swoje ręce, łącznie z tym, że zabronił mi dalszej pracy, co było szokujące zarówno dla rezydentów, jak i mieszkańców Domu. Miałam odpoczywać, chodzić z nim na spacery i pomagać mu jako tłumacz! Co ciekawe, nic się nie zawaliło, nikt mnie nie potępił za to, że nie pracuję. Z jednej strony byłam na niego wściekła, że tak mną rządzi, ale z drugiej - chciałam zobaczyć nieco świata poza aszramem, tym bardziej że tuż za jego bramą grupa robotników sprowadzonych z Nepalu budowała wielki szpital, który miał służyć okolicznej ludności. Zaskoczyło mnie to, że mężczyzn było niewielu, natomiast kobiety pracowały jako pomocnice murarzy. Był to wręcz wstrząsający widok, kiedy drobna, szczupła kobieta, z dzieckiem zawiniętym w chustę z przodu, stawała przed długą, drewnianą kładką prowadzącą na piętro budynku, a murarz nakładał cegły na gumowy pierścień owinięty materiałem jak u tragarzy, umieszczony na jej głowie. Przy czwartej cegle z reguły było to dość i zaczynała się powolna wędrówka pod gorę, z balansowaniem wysokim ciężarem, po chwiejącej się desce, w dużym skupieniu i z wyraźnym wysiłkiem. I tak przez cały dzień, aż do wieczora, kiedy w końcu można było przygotować jakiś posiłek i wykąpać się, leżąc w bieliźnie z błogim uśmiechem na twarzy, w wanience ustawionej na dziedzińcu, w wodzie nagrzanej w słońcu, z dzieciaczkiem na piersi. Współczułam tym kobietom z powodu tej ciężkiej pracy, wiedząc jednocześnie, że była ona szczytem ich marzeń i szansą na przetrwanie, o którą zapewne szczerze i gorąco się modliły. Później dowiedziałam się, że mężowie chętnie przebywali w czaj szopie, w czasie gdy ich żony pracowały…

Przyszedł jednak i na mnie czas, bym uświadomiła sobie, że coś się kończy. Pewne tragikomiczne wydarzenie przyczyniło się do tego, że zaczęłam wręcz tęsknić za Polską. Męczył mnie poranny  i wieczorny chłód, ciało tęskniło za gorącą kąpielą. Rankami na trawie pojawiał się drobny śnieg i nie wystarczała mi ta odzież, która miałam ze sobą. Ale nie te niedostatki zdecydowały. Wracam do naszej przygody: Wyruszyliśmy na wycieczkę do pobliskiego lasu, rosnącego na zboczach niewysokiego wzgórza, na którego szczycie stał aszram. Schodziliśmy w dół utwardzoną ścieżką i kiedy minęliśmy drogę wiodącą do Kaszmiru i Tybetu, nagle dobiegł do naszych uszu przeraźliwy, głośny jazgot. Przystanęliśmy, przysłuchując się i usiłując zgadnąć, jakie to stworzenia mogą wydawać z siebie tak piekielne odgłosy, gdy nagle na twarzy Darka pojawiło się przerażenie: Anka! Dzikie psy himalajskie! Uciekamy! Prawie pofrunęliśmy dół, a gonił nas ten okropny hałas, nasilając się z każdą chwilą, co uświadomiło mi, że  te krwiożercze potwory nas doganiają! Nie mogłam już złapać tchu, nogi mi zmiękły i w pewnym momencie poczułam, że nie daję rady, nie mam gdzie się schować, więc TO jest nieuniknione. Odwróciłam się lekko w stronę swojego domniemanego przeznaczenia, bojąc się spojrzeć,  i  w tym samym momencie jak tajfun przeleciało koło mnie… stado rozwrzeszczanych rezusów. Kiedy zobaczyły, że zatrzymaliśmy się, bo Darek także przystanął, zaczęły spokojnie rozsiadać się pod drzewami, małe, duże, średnie, mamy z małpiątkami przytulonymi do brzucha,  a wyrośnięty samiec przewodnik z godnością popatrywał na nas, jakby spodziewając się pranamu należnego żywemu symbolowi Hanumana.

Po tej przygodzie zaczęły się u mnie powikłania pogrypowe i to tak poważne, że nie mogłam ruszyć się z materaca. Nie mogłam jeść, nawet picie wody sprawiało mi trudność. Darek szykował już następne murti i płacząc mieszał glinę, modląc się do Babadżiego o moje wyzdrowienie, a łzy i smarki (jak mówił) leciały mu do tej gliny. Modlitwy poskutkowały, ponieważ wyzdrowiałam na tyle, by móc w miarę normalnie funkcjonować. Zaliczyliśmy dwie podróże  do New Delphi, by przebukować bilety na samolot, ponieważ zdecydowaliśmy, że wyjedziemy w styczniu. Były przy tym pewne komplikacje.


Zbliżał się czas świąt Bożego Narodzenia i wówczas okazało się, że wszyscy rezydenci, łącznie z kucharzami jadą do Hairakhanu. Jakże maleńki i przytulny wydawał mi się ten aszram, wróciła dawna radość i chęć służenia z oddaniem, co skwapliwie czyniłam. Gautama Ganga wyschła do tego stopnia, że trudno mi było uwierzyć w to, że parę miesięcy temu omal nie porwał mnie jej nurt. Na drugi brzeg można było przejść suchą stopą po płaskich kamieniach dna, a przechodziło się nawet po kilkadziesiąt razy dziennie, ponieważ wszyscy nosiliśmy kamienie potrzebne przy zakładaniu ogrodu na brzegu rzeki.  Wkładało się je do dużej, płaskiej miski  i niosło na głowie, by zrzucić je we wskazanym miejscu.  „Święta praca!” – powtarzali Hindusi, którzy przechodzili korytem rzeki do pobliskich wiosek.  Byłam szczęśliwsza, ponieważ zniknęły negatywne myśli, z którymi czułam się wyjątkowo niekomfortowo. Jednakże nie dane mi było zaznać spokoju. Któregoś dnia szłam brzegiem, gdy zobaczyłam, że Darek rozmawia z jakimś długowłosym, siwym mężczyzną o wyrazistych rysach. Prawdopodobnie nie mógł się z nim dogadać, więc nerwowo machał do mnie ręką, wołając: Asha! On znał guru Gionardana! (Był to jeden z guru ajapa jogi, którą praktykowałam poprzednio.)  Starzec uśmiechał się do mnie pięknie, podczas gdy ja usiłowałam ściągnąć ze stóp sandały, aby podejść do niego z należytym szacunkiem, ale ręce i rzemyki tak mi się plątały, że trwało to bardzo długo. W końcu podeszłam, przywitaliśmy się i zaczęła się rozmowa, w czasie której zaproponował mi, że może poprzez siebie udostępnić mi kontakt z guru Gionardanem. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka i odruchowo spojrzałam w górę, widząc jak na dachu stoi jedna z najwierniejszych wyznawczyń i pilnie obserwuje naszą rozmowę. Oj! Nie wyglądało to dobrze! Jednak coś we mnie kazało mi wykorzystać tę sytuację do maksimum, żeby dowiedzieć się, na co mogę sobie pozwolić w aszramie Babadżiego, który przecież jednoczył ludzi różnych religii. Natychmiast pobiegłam do Szri Muniradżiego, by zapytać go, czy mogę praktykować kriję ajapa jogi. Odpowiedzią był lekki grymas niezadowolenia… Czyli uznano moje pytanie za niestosowne. Czułam się paskudnie i to nie dlatego, że zrobiłam coś źle. Odniosłam wrażenie, że ktoś mnie oszukał… 

Przyszedł dzień Christmas a wraz z nim kolejne rozczarowanie. „Normalne” aarati, jak zwykle - bajany i obraz przedstawiający Jezusa, wrzucony niedbale do niszy z instrumentami… Ten widok zrodził mój bunt.

Po uroczystości siedzieliśmy z Darkiem w czaj shopie, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Kupiliśmy ciastko za jedną rupię i podzieliliśmy się nim symbolicznie.  Jak myślisz – spytałam Darka – Czy tutaj także jest Chrystus?  Oboje mieliśmy łzy w oczach…

Następnego dnia nie podeszłam do M., by złożyć mu pranam i otrzymać prasad. Zostało to przez kogoś dostrzeżone i skomentowane. Od tamtych chwil coś wyraźnie zmieniło się w energiach, po prostu czułam, że mnie tu już nie ma. Przeczucie to potwierdził fakt, że w czasie pracy niespodziewanie i bez żadnej przyczyny  zleciała mi z przegubu bransoleta z mantrą Om namaha Shivay!

Nie czułam się winna, lecz poczucie, że jestem w jakiś sposób potępiona, nie opuszczało mnie aż do końca pobytu.  Dalej pracowałam wytrwale, uśmiechałam się, lecz gdzieś na dnie duszy narastał lęk: Co dalej?

Aż nadszedł ten dzień. Weszłam do świątyni, by pożegnać się z Gospodarzem aszramu. Podeszłam do zdjęcia Babadżiego stojącego z boku ołtarza. Przyłożyłam dwa palce do szybki obrazka i wtedy stało się coś przedziwnego: Babadżi, odwrócony profilem, zwrócił do mnie twarz z przepięknym, szerokim uśmiechem!  Szok! Wyszeptałam: A więc nie gniewasz się na mnie? Po chwili jego twarz wyglądała jak przedtem. Ale nie było to z pewnością złudzenie! Wyszłam ze świątyni, a coś we mnie śpiewało ze szczęścia.


Nasze chude torby zostały spakowane, a pod bramą czekał przewodnik, aby nas i niewielką grupkę innych wyjeżdżających przeprowadzić pod górę do miejsca, skąd wyruszały taksówki do Haldwani.  I wtedy okazało się, jak bardzo przejechały się po mnie choroby: nie miałam sił, by wspinać się stromą ścieżką, chwytałam się po drodze wszystkich krzaków i gałązek, aż przewodnik podał mi długi kij, którym mogłam się podpierać.

I tak znaleźliśmy się ponownie w Haldwani i zmierzaliśmy do sklepu M. Było inaczej – bez serdeczności, sztywno, prawie milcząco. Odczułam, że jesteśmy niemile widziani i zapytałam nieśmiało, czy otrzymamy błogosławieństwo. Odpowiedź brzmiała: Babadżi zawsze błogosławi… Fakt! – przypomniała mi się scena z pożegnania w świątyni.

Złożyliśmy pokłon  i w milczeniu wyszliśmy. Odwróciłam się po jakimś czasie: stał na schodkach swojego sklepu i patrzył na nas, a znać było w jego twarzy wielkie zatroskanie…

Gdybyśmy wtedy wiedzieli… Pewnie nie ruszylibyśmy się z Indii. Ale nasze rakiety zostały odpalone i zmierzały nieuchronnie do swojego celu.