VII. Babadżi –
kopniak na rozpęd czy przerwa w CV ducha?
Na początek - parę
słów wyjaśnienia: Było już tak, że cały
ten cykl postów usunęłam z bloga. Powodem była tragiczna wymowa części
opisującej mój dalszy pobyt w aszramie u podnóża Himalajów oraz powrót do
Polski i to, co po nim nastąpiło.
Jednakże znalazła się
Istota, której jestem bardzo wdzięczna za słowa zachęty, zainspirowała mnie
bowiem do zapisania tych wspomnień po raz drugi. Przyznałam Jej rację, ponieważ
wydaje mi się, że nie powinnam zostawiać bez podsumowania już obecnie kilkudziesięciu
lat swoich poszukiwań duchowych. Być może moje spostrzeżenia i wnioski staną
się dla kogoś pomocą czy wskazówką – odsyłaczem do dalszych dociekań i w efekcie
– do stworzenia sobie swojego własnego obrazu tego fenomenu, jakim jest wiara,
pozycja Istoty Ludzkiej wobec Boskości oraz odnalezienie w sobie tej Boskiej Iskry.
Jeśli tak będzie, sprawi mi to radość, że nie zmarnowałam energii, którą tak
obficie mnie obdarowano w mojej pielgrzymiej wędrówce ku Zrozumieniu umysłem i
Sercem… Niechaj powrócą wspomnienia, a wraz z nimi, niechaj wzmocni się moje poczucie
wdzięczności za Wszystko.
Uwaga: Wszystkie imiona są zmienione.
Powolne zdejmowanie masek
Od chwili, gdy złożyłam pranam Shri Muniradżiemu w jego
domu, stałam się zaakceptowaną karma-joginką, która wykonywała co prawda pracę
niezbyt szanowaną jako taka, lecz z uwagi na osobę Gospodarza, nadającą mi
status kogoś szczególnie błogosławionego.
Dni mijały bardzo pracowicie, praktycznie oprócz obecności
podczas porannych i wieczornych nabożeństw całe dni spędzałam w domu i
ogrodzie. Nie odpoczywałam prawie nigdy, pędząc od zajęć do zajęć, zawsze
uśmiechnięta, szczęśliwa, że mogę wykonywać prace dla następcy Babadżiego. Dom
był duży, więc było co sprzątać, trzepać, wietrzyć i myć. Nie zważałam na dłonie
pokryte czerwonymi plamami, spierzchnięte od prania przed domem w
październikowym chłodzie. Bywało, że przyglądały się tej czynności z wielką
ciekawością przechodzące sąsiadki. Oczywiście, prałam ręcznie, pocierając w
dłoniach poszczególne sztuki, czasem posługując się małą szczoteczką. Hinduskie
panie, zapewnie z racji niedostatecznej ilości wody robiły to inaczej: Moczyły
pranie w jednym wiadrze z wodą, wyciągały z niego „sztukę”, posypywały proszkiem
do prania i rytmicznie – pac! pac! uderzały o stopień schodków lub płaski
kamień, po czym energicznie płukały w drugim wiadrze, następowały uważne oględziny i
powtórka, aż do skutku. Przypominała mi się w takich chwilach metoda „rzeczna”,
kiedy w Hairakhanie pracz zwijał np. sari w długiego węża, składał na pół i
rytmicznie uderzał o powierzchnię wody, powtarzając głośno: Ram! Ram! Ram!
Pięknie wyglądał kamienisty brzeg Gautamy Gangi, cały udekorowany kolorowymi
sztukami odzieży, rozłożonymi do schnięcia na płaskich kamieniach
przybrzeżnych. Ale ze względu na temperaturę w południe ta oryginalna wystawa
trwała bardzo krótko!
Bywały trudniejsze momenty, kiedy zauważałam, że moja
gospodyni dyskretnie kontroluje moją pracę, kładąc np. włos na ramie lustra,
czy monetę w jakimś niewidocznym miejscu, by zobaczyć, czy nie zniknie po moim przejściu
z miotełką. Jednak dobrodusznie machałam ręką na te sprawdziany, nawet wtedy,
gdy jedna ze współmieszkanek aszramu opowiadała mi, że pracowała tak jak ja, i
w końcu poczuła się tak bardzo wykorzystywana, że zrezygnowała. Zdawało mi się,
że ja nigdy tego nie zrobię i doszło nawet do rozmowy z gospodynią, w której
zdeklarowałam swoje wielkie oddanie dla tej pracy, a ona zaproponowała, że
jeśli chcę zostać w Indiach, otrzymam pomoc w wyrobieniu następnej wizy…
Do dzisiejszego dnia nie wiem, jak to się stało, że powoli
wszystko zaczęło się sypać, ale jestem pewna, że miałam to w swoim „rozdzielniku”
na to wcielenie.
Najpierw powolutku zakradła się do mnie grypa. Nie taka jak
w Europie, to była grypa na miarę mistrzowską z całym theatrum wykręcanych
bólem stawów, temperaturą na granicy majaczenia, dygotem i kaszlem aż do sforsowania
mięśni brzucha! Trzęsąc się na materacu
w swoim pokoiku w domu gościnnym aszramu marzyłam o domowej herbatce z cytryną,
a nie miałam nawet siły, by wstać i nalać sobie wody do kubka. Ktoś mnie w tym
czasie wykonywał za mnie karma jogę, czasami zaglądano do mnie, by spytać, czy czegoś mi
nie potrzeba, ale ja potrzebowałam tylko snu…
Z dzisiejszej perspektywy widzę, że w swojej skwapliwie
okazywanej gorliwości nie uszanowałam swoich praw do wypoczynku, do spokojnego
zjedzenia posiłku, chcąc za wszelką cenę „wykazać się”, tylko komu? Sobie? Moim
Gospodarzom? A może samemu Babadżiemu, który wcale nie potrzebował ode mnie tej
pracy, ponieważ była to moja lekcja, moja osobista praca nad przekształceniem
siebie. Nic wówczas nie zrozumiałam! Teraz widzę, że to, co robiłam, było nie
tyle karma jogą co przejawem potrzeby bycia zaakceptowaną przez ludzi, których wówczas
uważałam za swoje najwyższe autorytety duchowe. Ale choroba wytrąciła mi
narzędzia z rąk i nawet po względnym powrocie do zdrowia nic już nie było takie
samo. Moje zastępczynie, trzy Niemki, bardzo ucieszył fakt, że wrócę do pracy,
a mnie ciągle jeszcze brakowało sił. Kiedy przyszły do mojego pokoju, by
zapytać, dlaczego jeszcze nie przyszłam do pracy, tłumaczyłam im, opierając się
o ścianę, że jestem słaba i jeszcze nie mogę pracować. Odpowiedzią były
zmarszczone brwi, surowe spojrzenia i wyrzucanie mi lenistwa i pieszczenia się
z sobą. Dziś mogę powiedzieć, że wówczas przerobiłam wielką lekcję przebaczenia
wszystkim Niemcom pracującym w obozach koncentracyjnych. Kiedy tak stałam i
słuchałam ich perswazji, nagle zobaczyłam obraz mojej Matki, wychudzonej, w
cienkim pasiaku, chorej, słaniającej się przed rosłą, tęgą kapo (tak nazywano
nadzorczynie w obozie), która w mroźny poranek wyganiała ją z pryczy na poranny apel.
Wstrząsnęła mną drastyczność nie tyle tej wizji, co samego porównania, jakie
błyskawicznie pojawiło się w mojej głowie. Bez słowa odwróciłam się i położyłam
na łóżku. Odeszły, a ja przebaczałam...
przebaczałam... przebaczałam. W efekcie wieczorem, kiedy po raz pierwszy po
przerwie pojawiłam się w świątyni, moja rozmówczyni podeszła do mnie z ładną, wyszywaną czapeczką i wręczyła mi ją
w geście przeprosin. Od tego czasu zaczęłam zdrowieć, ale także mniej siebie
poganiałam, za to baczniej rozglądałam się wokół siebie, dostrzegając wiele zjawisk
i zachowań, które były zwyczajnym skutkiem
ułomności ludzkiej, ale dla mnie było to wówczas tak, jakby pomnik
Mistrza spadł z cokołu. Po zakończeniu Navratri (jesienne święto ku czci Boskiej
Matki) aszram opustoszał i zaczął się inny, luźniejszy porządek dnia. Teraz o
7. rano budził mnie świergot ptaków, które nazywałam „czaj-ptaszkami”, ponieważ
w krótką chwilę potem rozlegały się śpiewne okrzyki: Garam czaj! Garam czaj!
(gorący czaj). Wystarczyło wskoczyć w pandżab, okręcić się szalem i ze stalową szklankę w ręku zejść na
patio, gdzie stał ogromny kocioł z parującym, aromatycznym napojem, rozlewanym
wielką łyżką do podstawianych naczyń. Potem, w ciszy poranka, na schodkach
wypijało się swoją porcję, aby z następnie udać się w kierunku pomieszczenia z
łazienkami, obok którego stał jeszcze większy kocioł, w którym od 3. w
nocy grzano wodę do mycia. Każdy
podstawiał swoje wiadro, które napełniano do 1/3 wysokości i taka ilość
zmieszana z zimną wodą z kranu musiała wystarczyć na kąpiel. Na wieczór przygotowywano
taką samą porcję. I tak warunki były znacznie lepsze niż w Hairakhanie,
ponieważ w wodzie nie pływały żadne larwy, a kabiny były przestronniejsze i
jaśniejsze. Jednakże kąpiel przy 10 stopniach Celsjusza na dworze i niewiele więcej w środku była
swego rodzaju wyczynem! Potem sprawy ruszały według ustalonego porządku: śniadanie
w małym czaj shopie, zwykle była to bułka przypiekana nad gazem z oryginalnym
topionym białym serem i pomidorem, do tego herbata z limonką oraz imbirem. Potem
zbieraliśmy się na poranne aarati, po którym następował karma joga meeting,
praca, czyli owa karma yoga, lunch, sjesta, znowu karma yoga, kąpiel, wieczorne
aarati i kolacja – w cieplutkiej kuchni, kiedy podawano nam gorące czapati
prosto z blachy, na której się
przypiekały, nadymając się jak niewielkie, płaskie baloniki. Było coś domowego
w tej atmosferze, w tym siedzeniu w kuchni, gdzie uśmiechnięty Radżu nakładał
nam obficie jedzenie, a nas ogarniało błogie rozleniwienie z powodu otulającego
ciepła. Jak w domu… Kiedy myślałam o domu, czułam lekki skurcz w sercu i
zakłopotanie, ponieważ tak naprawdę w Polsce już nie miałam stałego miejsca
pobytu, a świadomość, że cały świat może być moim domem wydawała mi się
radosna, dopóki trwała ta niesamowita podróż. Zauważyłam, że nie wszyscy z
dotychczasowych rezydentów mogą tutaj zostać, niektórym stanowczo doradzano powrót do
domu, do ich rodzin i nierozwiązanych problemów, od których tak prawdę mówiąc …
uciekli. Niektórzy wyjeżdżali z bólem w sercu i z niepokojem wypisanym na
twarzach. Ja sama czułam się niezagrożona, o ile to dobre słowo, ponieważ moja
rodzina, czyli Darek, znajdowała się niezbyt daleko, a wiza miała ważność
jeszcze przez siedem miesięcy, więc był czas na ustalenie, co jest dla mnie
najważniejsze w obecnym życiu.
Choroba jednak zrobiła swoje, pozbawiając mnie tego
radosnego uniesienia, praca więc stała się ciężka a myśli przyziemne. Nie byłam
już eksploatowana tak mocno, dlatego wiele godzin spędzałam na tarasie domu
gościnnego, czytając w promieniach słońca wypożyczone z biblioteki aszramu
Bhagawad Gitę i Upaniszady w wersji angielskiej. Marzyłam o nauczeniu się
sanskrytu…
Nagle w ten ustalony komfort i porządek wtargnął jak burza Darek,
który ukończył murti Babadżiego w Hairakhanie i przyjechał chyba nieusatysfakcjonowany
swoim dokonaniem, skoro zamierzał stworzyć kolejne tu, w Chilliaunolli! Nie powiem, że powitałam go z radością,
ponieważ od razu przejął wszystkie sprawy w swoje ręce, łącznie z tym, że
zabronił mi dalszej pracy, co było szokujące zarówno dla rezydentów, jak i
mieszkańców Domu. Miałam odpoczywać, chodzić z nim na spacery i pomagać mu jako
tłumacz! Co ciekawe, nic się nie zawaliło, nikt mnie nie potępił za to, że nie
pracuję. Z jednej strony byłam na niego wściekła, że tak mną rządzi, ale z
drugiej - chciałam zobaczyć nieco świata poza aszramem, tym bardziej że tuż za
jego bramą grupa robotników sprowadzonych z Nepalu budowała wielki szpital,
który miał służyć okolicznej ludności. Zaskoczyło mnie to, że mężczyzn było
niewielu, natomiast kobiety pracowały jako pomocnice murarzy. Był to wręcz
wstrząsający widok, kiedy drobna, szczupła kobieta, z dzieckiem zawiniętym w
chustę z przodu, stawała przed długą, drewnianą kładką prowadzącą na piętro
budynku, a murarz nakładał cegły na gumowy pierścień owinięty materiałem jak u
tragarzy, umieszczony na jej głowie. Przy czwartej cegle z reguły było to dość
i zaczynała się powolna wędrówka pod gorę, z balansowaniem wysokim ciężarem, po
chwiejącej się desce, w dużym skupieniu i z wyraźnym wysiłkiem. I tak przez
cały dzień, aż do wieczora, kiedy w końcu można było przygotować jakiś posiłek i wykąpać się, leżąc w bieliźnie z błogim uśmiechem na twarzy, w
wanience ustawionej na dziedzińcu, w wodzie nagrzanej w słońcu, z
dzieciaczkiem na piersi. Współczułam tym kobietom z powodu tej ciężkiej pracy,
wiedząc jednocześnie, że była ona szczytem ich marzeń i szansą na przetrwanie,
o którą zapewne szczerze i gorąco się modliły. Później dowiedziałam się, że
mężowie chętnie przebywali w czaj szopie, w czasie gdy ich żony pracowały…
Przyszedł jednak i na mnie czas, bym uświadomiła sobie, że
coś się kończy. Pewne tragikomiczne wydarzenie przyczyniło się do tego, że
zaczęłam wręcz tęsknić za Polską. Męczył mnie poranny i wieczorny chłód, ciało tęskniło za gorącą
kąpielą. Rankami na trawie pojawiał się drobny śnieg i nie wystarczała mi ta
odzież, która miałam ze sobą. Ale nie te niedostatki zdecydowały. Wracam do
naszej przygody: Wyruszyliśmy na wycieczkę do pobliskiego lasu, rosnącego na
zboczach niewysokiego wzgórza, na którego szczycie stał aszram. Schodziliśmy w
dół utwardzoną ścieżką i kiedy minęliśmy drogę wiodącą do Kaszmiru i Tybetu,
nagle dobiegł do naszych uszu przeraźliwy, głośny jazgot. Przystanęliśmy,
przysłuchując się i usiłując zgadnąć, jakie to stworzenia mogą wydawać z siebie
tak piekielne odgłosy, gdy nagle na twarzy Darka pojawiło się przerażenie:
Anka! Dzikie psy himalajskie! Uciekamy! Prawie pofrunęliśmy dół, a gonił nas
ten okropny hałas, nasilając się z każdą chwilą, co uświadomiło mi, że te krwiożercze potwory nas doganiają! Nie
mogłam już złapać tchu, nogi mi zmiękły i w pewnym momencie poczułam, że nie
daję rady, nie mam gdzie się schować, więc TO jest nieuniknione. Odwróciłam się
lekko w stronę swojego domniemanego przeznaczenia, bojąc się spojrzeć, i w tym
samym momencie jak tajfun przeleciało koło mnie… stado rozwrzeszczanych
rezusów. Kiedy zobaczyły, że zatrzymaliśmy się, bo Darek także przystanął,
zaczęły spokojnie rozsiadać się pod drzewami, małe, duże, średnie, mamy z
małpiątkami przytulonymi do brzucha, a
wyrośnięty samiec przewodnik z godnością popatrywał na nas, jakby spodziewając
się pranamu należnego żywemu symbolowi Hanumana.
Po tej przygodzie zaczęły się u mnie powikłania pogrypowe i
to tak poważne, że nie mogłam ruszyć się z materaca. Nie mogłam jeść, nawet
picie wody sprawiało mi trudność. Darek szykował już następne murti i płacząc
mieszał glinę, modląc się do Babadżiego o moje wyzdrowienie, a łzy i smarki
(jak mówił) leciały mu do tej gliny. Modlitwy poskutkowały, ponieważ
wyzdrowiałam na tyle, by móc w miarę normalnie funkcjonować. Zaliczyliśmy dwie
podróże do New Delphi, by przebukować
bilety na samolot, ponieważ zdecydowaliśmy, że wyjedziemy w styczniu. Były przy
tym pewne komplikacje.
Zbliżał się czas świąt Bożego Narodzenia i wówczas okazało
się, że wszyscy rezydenci, łącznie z kucharzami jadą do Hairakhanu. Jakże
maleńki i przytulny wydawał mi się ten aszram, wróciła dawna radość i chęć
służenia z oddaniem, co skwapliwie czyniłam. Gautama Ganga wyschła do tego
stopnia, że trudno mi było uwierzyć w to, że parę miesięcy temu omal nie porwał
mnie jej nurt. Na drugi brzeg można było przejść suchą stopą po płaskich
kamieniach dna, a przechodziło się nawet po kilkadziesiąt razy dziennie,
ponieważ wszyscy nosiliśmy kamienie potrzebne przy zakładaniu ogrodu na brzegu
rzeki. Wkładało się je do dużej,
płaskiej miski i niosło na głowie, by
zrzucić je we wskazanym miejscu. „Święta
praca!” – powtarzali Hindusi, którzy przechodzili korytem rzeki do pobliskich
wiosek. Byłam szczęśliwsza, ponieważ
zniknęły negatywne myśli, z którymi czułam się wyjątkowo niekomfortowo.
Jednakże nie dane mi było zaznać spokoju. Któregoś dnia szłam brzegiem, gdy
zobaczyłam, że Darek rozmawia z jakimś długowłosym, siwym mężczyzną o
wyrazistych rysach. Prawdopodobnie nie mógł się z nim dogadać, więc nerwowo
machał do mnie ręką, wołając: Asha! On znał guru Gionardana! (Był to jeden z
guru ajapa jogi, którą praktykowałam poprzednio.) Starzec uśmiechał się do mnie pięknie,
podczas gdy ja usiłowałam ściągnąć ze stóp sandały, aby podejść do niego z
należytym szacunkiem, ale ręce i rzemyki tak mi się plątały, że trwało to
bardzo długo. W końcu podeszłam, przywitaliśmy się i zaczęła się rozmowa, w
czasie której zaproponował mi, że może poprzez siebie udostępnić mi kontakt z
guru Gionardanem. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka i odruchowo
spojrzałam w górę, widząc jak na dachu stoi jedna z najwierniejszych wyznawczyń
i pilnie obserwuje naszą rozmowę. Oj! Nie wyglądało to dobrze! Jednak coś we
mnie kazało mi wykorzystać tę sytuację do maksimum, żeby dowiedzieć się, na co
mogę sobie pozwolić w aszramie Babadżiego, który przecież jednoczył ludzi
różnych religii. Natychmiast pobiegłam do Szri Muniradżiego, by zapytać go, czy
mogę praktykować kriję ajapa jogi. Odpowiedzią był lekki grymas niezadowolenia… Czyli
uznano moje pytanie za niestosowne. Czułam się paskudnie i to nie dlatego, że
zrobiłam coś źle. Odniosłam wrażenie, że ktoś mnie oszukał…
Przyszedł dzień Christmas a wraz z nim kolejne
rozczarowanie. „Normalne” aarati, jak zwykle - bajany i obraz przedstawiający
Jezusa, wrzucony niedbale do niszy z instrumentami… Ten widok zrodził mój bunt.
Po uroczystości siedzieliśmy z Darkiem w czaj shopie,
patrząc w rozgwieżdżone niebo. Kupiliśmy ciastko za jedną rupię i podzieliliśmy
się nim symbolicznie. Jak myślisz –
spytałam Darka – Czy tutaj także jest Chrystus? Oboje mieliśmy łzy w oczach…
Następnego dnia nie podeszłam do M., by złożyć mu
pranam i otrzymać prasad. Zostało to przez kogoś dostrzeżone i skomentowane. Od tamtych
chwil coś wyraźnie zmieniło się w energiach, po prostu czułam, że mnie tu już
nie ma. Przeczucie to potwierdził fakt, że w czasie pracy niespodziewanie i bez
żadnej przyczyny zleciała mi z przegubu
bransoleta z mantrą Om namaha Shivay!
Nie czułam się winna, lecz poczucie, że jestem w jakiś
sposób potępiona, nie opuszczało mnie aż do końca pobytu. Dalej pracowałam wytrwale, uśmiechałam się,
lecz gdzieś na dnie duszy narastał lęk: Co dalej?
Aż nadszedł ten dzień. Weszłam do świątyni, by pożegnać się
z Gospodarzem aszramu. Podeszłam do zdjęcia Babadżiego stojącego z boku
ołtarza. Przyłożyłam dwa palce do szybki obrazka i wtedy stało się coś
przedziwnego: Babadżi, odwrócony profilem, zwrócił do mnie twarz z przepięknym,
szerokim uśmiechem! Szok! Wyszeptałam: A
więc nie gniewasz się na mnie? Po chwili jego twarz wyglądała jak przedtem. Ale
nie było to z pewnością złudzenie! Wyszłam ze świątyni, a coś we mnie śpiewało
ze szczęścia.
Nasze chude torby zostały spakowane, a pod bramą czekał
przewodnik, aby nas i niewielką grupkę innych wyjeżdżających przeprowadzić pod
górę do miejsca, skąd wyruszały taksówki do Haldwani.
I wtedy okazało się, jak bardzo przejechały się po mnie choroby: nie
miałam sił, by wspinać się stromą ścieżką, chwytałam się po drodze wszystkich
krzaków i gałązek, aż przewodnik podał mi długi kij, którym mogłam się
podpierać.
I tak znaleźliśmy się ponownie w Haldwani i zmierzaliśmy do
sklepu M. Było inaczej – bez serdeczności, sztywno, prawie milcząco.
Odczułam, że jesteśmy niemile widziani i zapytałam nieśmiało, czy otrzymamy błogosławieństwo.
Odpowiedź brzmiała: Babadżi zawsze błogosławi… Fakt! – przypomniała mi się
scena z pożegnania w świątyni.
Złożyliśmy pokłon i w
milczeniu wyszliśmy. Odwróciłam się po jakimś czasie: stał na schodkach swojego
sklepu i patrzył na nas, a znać było w jego twarzy wielkie zatroskanie…
Gdybyśmy wtedy wiedzieli… Pewnie nie ruszylibyśmy się z
Indii. Ale nasze rakiety zostały odpalone i zmierzały nieuchronnie do
swojego celu.
przeczytalam z zapartym tchem i czekam z niecierpliwoscia na ciag dalszy , bardzo dziekuje
OdpowiedzUsuńJa również dziękuję, postaram się coś napisać w ten weekend. Serdecznie pozdrawiam. Anna
OdpowiedzUsuń