Wspiera Cię Niebo i Ziemia.


Strona ta wykorzystuje pliki cookies w celu realizacji swoich usług i funkcji zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz samodzielnie dostosować warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

środa, 19 lutego 2014

VII. Babadżi – kopniak na rozpęd czy przerwa w CV ducha?


VII. Babadżi – kopniak na rozpęd czy przerwa w CV ducha?

Na początek - parę słów wyjaśnienia:  Było już tak, że cały ten cykl postów usunęłam z bloga. Powodem była tragiczna wymowa części opisującej mój dalszy pobyt w aszramie u podnóża Himalajów oraz powrót do Polski i to, co po nim nastąpiło.

Jednakże znalazła się Istota, której jestem bardzo wdzięczna za słowa zachęty, zainspirowała mnie bowiem do zapisania tych wspomnień po raz drugi. Przyznałam Jej rację, ponieważ wydaje mi się, że nie powinnam zostawiać bez podsumowania już obecnie kilkudziesięciu lat swoich poszukiwań duchowych. Być może moje spostrzeżenia i wnioski staną się dla kogoś pomocą czy wskazówką – odsyłaczem do dalszych dociekań i w efekcie – do stworzenia sobie swojego własnego obrazu tego fenomenu, jakim jest wiara, pozycja Istoty Ludzkiej wobec Boskości oraz odnalezienie w sobie tej Boskiej Iskry. Jeśli tak będzie, sprawi mi to radość, że nie zmarnowałam energii, którą tak obficie mnie obdarowano w mojej pielgrzymiej wędrówce ku Zrozumieniu umysłem i Sercem… Niechaj powrócą wspomnienia, a wraz z nimi, niechaj wzmocni się moje poczucie wdzięczności za Wszystko.
Uwaga: Wszystkie imiona są zmienione.
 


Powolne zdejmowanie masek

Od chwili, gdy złożyłam pranam Shri Muniradżiemu w jego domu, stałam się zaakceptowaną karma-joginką, która wykonywała co prawda pracę niezbyt szanowaną jako taka, lecz z uwagi na osobę Gospodarza, nadającą mi status kogoś szczególnie błogosławionego.

Dni mijały bardzo pracowicie, praktycznie oprócz obecności podczas porannych i wieczornych nabożeństw całe dni spędzałam w domu i ogrodzie. Nie odpoczywałam prawie nigdy, pędząc od zajęć do zajęć, zawsze uśmiechnięta, szczęśliwa, że mogę wykonywać prace dla następcy Babadżiego. Dom był duży, więc było co sprzątać, trzepać, wietrzyć i myć. Nie zważałam na dłonie pokryte czerwonymi plamami, spierzchnięte od prania przed domem w październikowym chłodzie. Bywało, że przyglądały się tej czynności z wielką ciekawością przechodzące sąsiadki. Oczywiście, prałam ręcznie, pocierając w dłoniach poszczególne sztuki, czasem posługując się małą szczoteczką. Hinduskie panie, zapewnie z racji niedostatecznej ilości wody robiły to inaczej: Moczyły pranie w jednym wiadrze z wodą, wyciągały z niego „sztukę”, posypywały proszkiem do prania i rytmicznie – pac! pac! uderzały o stopień schodków lub płaski kamień, po czym energicznie płukały w drugim wiadrze, następowały uważne oględziny i powtórka, aż do skutku. Przypominała mi się w takich chwilach metoda „rzeczna”, kiedy w Hairakhanie pracz zwijał np. sari w długiego węża, składał na pół i rytmicznie uderzał o powierzchnię wody, powtarzając głośno: Ram! Ram! Ram! Pięknie wyglądał kamienisty brzeg Gautamy Gangi, cały udekorowany kolorowymi sztukami odzieży, rozłożonymi do schnięcia na płaskich kamieniach przybrzeżnych. Ale ze względu na temperaturę w południe ta oryginalna wystawa trwała bardzo krótko!

Bywały trudniejsze momenty, kiedy zauważałam, że moja gospodyni dyskretnie kontroluje moją pracę, kładąc np. włos na ramie lustra, czy monetę w jakimś niewidocznym miejscu, by zobaczyć, czy nie zniknie po moim przejściu z miotełką. Jednak dobrodusznie machałam ręką na te sprawdziany, nawet wtedy, gdy jedna ze współmieszkanek aszramu opowiadała mi, że pracowała tak jak ja, i w końcu poczuła się tak bardzo wykorzystywana, że zrezygnowała. Zdawało mi się, że ja nigdy tego nie zrobię i doszło nawet do rozmowy z gospodynią, w której zdeklarowałam swoje wielkie oddanie dla tej pracy, a ona zaproponowała, że jeśli chcę zostać w Indiach, otrzymam pomoc w wyrobieniu następnej wizy…

Do dzisiejszego dnia nie wiem, jak to się stało, że powoli wszystko zaczęło się sypać, ale jestem pewna, że miałam to w swoim „rozdzielniku” na to wcielenie.

Najpierw powolutku zakradła się do mnie grypa. Nie taka jak w Europie, to była grypa na miarę mistrzowską z całym theatrum wykręcanych bólem stawów, temperaturą na granicy majaczenia, dygotem i kaszlem aż do sforsowania mięśni brzucha!  Trzęsąc się na materacu w swoim pokoiku w domu gościnnym aszramu marzyłam o domowej herbatce z cytryną, a nie miałam nawet siły, by wstać i nalać sobie wody do kubka. Ktoś mnie w tym czasie wykonywał za mnie karma jogę, czasami  zaglądano do mnie, by spytać, czy czegoś mi nie potrzeba, ale ja potrzebowałam tylko snu…

Z dzisiejszej perspektywy widzę, że w swojej skwapliwie okazywanej gorliwości nie uszanowałam swoich praw do wypoczynku, do spokojnego zjedzenia posiłku, chcąc za wszelką cenę „wykazać się”, tylko komu? Sobie? Moim Gospodarzom? A może samemu Babadżiemu, który wcale nie potrzebował ode mnie tej pracy, ponieważ była to moja lekcja, moja osobista praca nad przekształceniem siebie. Nic wówczas nie zrozumiałam! Teraz widzę, że to, co robiłam, było nie tyle karma jogą co przejawem potrzeby bycia zaakceptowaną przez ludzi, których wówczas uważałam za swoje najwyższe autorytety duchowe. Ale choroba wytrąciła mi narzędzia z rąk i nawet po względnym powrocie do zdrowia nic już nie było takie samo. Moje zastępczynie, trzy Niemki, bardzo ucieszył fakt, że wrócę do pracy, a mnie ciągle jeszcze brakowało sił. Kiedy przyszły do mojego pokoju, by zapytać, dlaczego jeszcze nie przyszłam do pracy, tłumaczyłam im, opierając się o ścianę, że jestem słaba i jeszcze nie mogę pracować. Odpowiedzią były zmarszczone brwi, surowe spojrzenia i wyrzucanie mi lenistwa i pieszczenia się z sobą. Dziś mogę powiedzieć, że wówczas przerobiłam wielką lekcję przebaczenia wszystkim Niemcom pracującym w obozach koncentracyjnych. Kiedy tak stałam i słuchałam ich perswazji, nagle zobaczyłam obraz mojej Matki, wychudzonej, w cienkim pasiaku, chorej, słaniającej się przed rosłą, tęgą kapo (tak nazywano nadzorczynie w obozie), która w mroźny poranek wyganiała ją z pryczy na poranny apel. Wstrząsnęła mną drastyczność nie tyle tej wizji, co samego porównania, jakie błyskawicznie pojawiło się w mojej głowie. Bez słowa odwróciłam się i położyłam na łóżku.  Odeszły, a ja przebaczałam... przebaczałam... przebaczałam. W efekcie wieczorem, kiedy po raz pierwszy po przerwie pojawiłam się w świątyni, moja rozmówczyni podeszła do mnie  z ładną, wyszywaną czapeczką i wręczyła mi ją w geście przeprosin. Od tego czasu zaczęłam zdrowieć, ale także mniej siebie poganiałam, za to baczniej rozglądałam się wokół siebie, dostrzegając wiele zjawisk i zachowań, które były zwyczajnym skutkiem  ułomności ludzkiej, ale dla mnie było to wówczas tak, jakby pomnik Mistrza spadł z cokołu. Po zakończeniu Navratri (jesienne święto ku czci Boskiej Matki) aszram opustoszał i zaczął się inny, luźniejszy porządek dnia. Teraz o 7. rano budził mnie świergot ptaków, które nazywałam „czaj-ptaszkami”, ponieważ w krótką chwilę potem rozlegały się śpiewne okrzyki: Garam czaj! Garam czaj! (gorący czaj). Wystarczyło wskoczyć w pandżab, okręcić się  szalem i ze stalową szklankę w ręku zejść na patio, gdzie stał ogromny kocioł z parującym, aromatycznym napojem, rozlewanym wielką łyżką do podstawianych naczyń. Potem, w ciszy poranka, na schodkach wypijało się swoją porcję, aby z następnie udać się w kierunku pomieszczenia z łazienkami, obok którego stał jeszcze większy kocioł, w którym od 3. w nocy  grzano wodę do mycia. Każdy podstawiał swoje wiadro, które napełniano do 1/3 wysokości i taka ilość zmieszana z zimną wodą z kranu musiała wystarczyć na kąpiel. Na wieczór przygotowywano taką samą porcję. I tak warunki były znacznie lepsze niż w Hairakhanie, ponieważ w wodzie nie pływały żadne larwy, a kabiny były przestronniejsze i jaśniejsze. Jednakże kąpiel przy 10 stopniach Celsjusza  na dworze i niewiele więcej w środku była swego rodzaju wyczynem! Potem sprawy ruszały według ustalonego porządku: śniadanie w małym czaj shopie, zwykle była to bułka przypiekana nad gazem z oryginalnym topionym białym serem i pomidorem, do tego herbata z limonką oraz imbirem. Potem zbieraliśmy się na poranne aarati, po którym następował karma joga meeting, praca, czyli owa karma yoga, lunch, sjesta, znowu karma yoga, kąpiel, wieczorne aarati i kolacja – w cieplutkiej kuchni, kiedy podawano nam gorące czapati prosto z blachy, na której  się przypiekały, nadymając się jak niewielkie, płaskie baloniki. Było coś domowego w tej atmosferze, w tym siedzeniu w kuchni, gdzie uśmiechnięty Radżu nakładał nam obficie jedzenie, a nas ogarniało błogie rozleniwienie z powodu otulającego ciepła. Jak w domu… Kiedy myślałam o domu, czułam lekki skurcz w sercu i zakłopotanie, ponieważ tak naprawdę w Polsce już nie miałam stałego miejsca pobytu, a świadomość, że cały świat może być moim domem wydawała mi się radosna, dopóki trwała ta niesamowita podróż. Zauważyłam, że nie wszyscy z dotychczasowych rezydentów mogą tutaj zostać, niektórym stanowczo doradzano powrót do domu, do ich rodzin i nierozwiązanych problemów, od których tak prawdę mówiąc … uciekli. Niektórzy wyjeżdżali z bólem w sercu i z niepokojem wypisanym na twarzach. Ja sama czułam się niezagrożona, o ile to dobre słowo, ponieważ moja rodzina, czyli Darek, znajdowała się niezbyt daleko, a wiza miała ważność jeszcze przez siedem miesięcy, więc był czas na ustalenie, co jest dla mnie najważniejsze w obecnym życiu.

Choroba jednak zrobiła swoje, pozbawiając mnie tego radosnego uniesienia, praca więc stała się ciężka a myśli przyziemne. Nie byłam już eksploatowana tak mocno, dlatego wiele godzin spędzałam na tarasie domu gościnnego, czytając w promieniach słońca wypożyczone z biblioteki aszramu Bhagawad Gitę i Upaniszady w wersji angielskiej. Marzyłam o nauczeniu się sanskrytu…
 
Nagle w ten ustalony komfort i porządek wtargnął jak burza Darek, który ukończył murti Babadżiego w Hairakhanie i przyjechał chyba nieusatysfakcjonowany swoim dokonaniem, skoro zamierzał stworzyć kolejne tu, w Chilliaunolli!  Nie powiem, że powitałam go z radością, ponieważ od razu przejął wszystkie sprawy w swoje ręce, łącznie z tym, że zabronił mi dalszej pracy, co było szokujące zarówno dla rezydentów, jak i mieszkańców Domu. Miałam odpoczywać, chodzić z nim na spacery i pomagać mu jako tłumacz! Co ciekawe, nic się nie zawaliło, nikt mnie nie potępił za to, że nie pracuję. Z jednej strony byłam na niego wściekła, że tak mną rządzi, ale z drugiej - chciałam zobaczyć nieco świata poza aszramem, tym bardziej że tuż za jego bramą grupa robotników sprowadzonych z Nepalu budowała wielki szpital, który miał służyć okolicznej ludności. Zaskoczyło mnie to, że mężczyzn było niewielu, natomiast kobiety pracowały jako pomocnice murarzy. Był to wręcz wstrząsający widok, kiedy drobna, szczupła kobieta, z dzieckiem zawiniętym w chustę z przodu, stawała przed długą, drewnianą kładką prowadzącą na piętro budynku, a murarz nakładał cegły na gumowy pierścień owinięty materiałem jak u tragarzy, umieszczony na jej głowie. Przy czwartej cegle z reguły było to dość i zaczynała się powolna wędrówka pod gorę, z balansowaniem wysokim ciężarem, po chwiejącej się desce, w dużym skupieniu i z wyraźnym wysiłkiem. I tak przez cały dzień, aż do wieczora, kiedy w końcu można było przygotować jakiś posiłek i wykąpać się, leżąc w bieliźnie z błogim uśmiechem na twarzy, w wanience ustawionej na dziedzińcu, w wodzie nagrzanej w słońcu, z dzieciaczkiem na piersi. Współczułam tym kobietom z powodu tej ciężkiej pracy, wiedząc jednocześnie, że była ona szczytem ich marzeń i szansą na przetrwanie, o którą zapewne szczerze i gorąco się modliły. Później dowiedziałam się, że mężowie chętnie przebywali w czaj szopie, w czasie gdy ich żony pracowały…

Przyszedł jednak i na mnie czas, bym uświadomiła sobie, że coś się kończy. Pewne tragikomiczne wydarzenie przyczyniło się do tego, że zaczęłam wręcz tęsknić za Polską. Męczył mnie poranny  i wieczorny chłód, ciało tęskniło za gorącą kąpielą. Rankami na trawie pojawiał się drobny śnieg i nie wystarczała mi ta odzież, która miałam ze sobą. Ale nie te niedostatki zdecydowały. Wracam do naszej przygody: Wyruszyliśmy na wycieczkę do pobliskiego lasu, rosnącego na zboczach niewysokiego wzgórza, na którego szczycie stał aszram. Schodziliśmy w dół utwardzoną ścieżką i kiedy minęliśmy drogę wiodącą do Kaszmiru i Tybetu, nagle dobiegł do naszych uszu przeraźliwy, głośny jazgot. Przystanęliśmy, przysłuchując się i usiłując zgadnąć, jakie to stworzenia mogą wydawać z siebie tak piekielne odgłosy, gdy nagle na twarzy Darka pojawiło się przerażenie: Anka! Dzikie psy himalajskie! Uciekamy! Prawie pofrunęliśmy dół, a gonił nas ten okropny hałas, nasilając się z każdą chwilą, co uświadomiło mi, że  te krwiożercze potwory nas doganiają! Nie mogłam już złapać tchu, nogi mi zmiękły i w pewnym momencie poczułam, że nie daję rady, nie mam gdzie się schować, więc TO jest nieuniknione. Odwróciłam się lekko w stronę swojego domniemanego przeznaczenia, bojąc się spojrzeć,  i  w tym samym momencie jak tajfun przeleciało koło mnie… stado rozwrzeszczanych rezusów. Kiedy zobaczyły, że zatrzymaliśmy się, bo Darek także przystanął, zaczęły spokojnie rozsiadać się pod drzewami, małe, duże, średnie, mamy z małpiątkami przytulonymi do brzucha,  a wyrośnięty samiec przewodnik z godnością popatrywał na nas, jakby spodziewając się pranamu należnego żywemu symbolowi Hanumana.

Po tej przygodzie zaczęły się u mnie powikłania pogrypowe i to tak poważne, że nie mogłam ruszyć się z materaca. Nie mogłam jeść, nawet picie wody sprawiało mi trudność. Darek szykował już następne murti i płacząc mieszał glinę, modląc się do Babadżiego o moje wyzdrowienie, a łzy i smarki (jak mówił) leciały mu do tej gliny. Modlitwy poskutkowały, ponieważ wyzdrowiałam na tyle, by móc w miarę normalnie funkcjonować. Zaliczyliśmy dwie podróże  do New Delphi, by przebukować bilety na samolot, ponieważ zdecydowaliśmy, że wyjedziemy w styczniu. Były przy tym pewne komplikacje.


Zbliżał się czas świąt Bożego Narodzenia i wówczas okazało się, że wszyscy rezydenci, łącznie z kucharzami jadą do Hairakhanu. Jakże maleńki i przytulny wydawał mi się ten aszram, wróciła dawna radość i chęć służenia z oddaniem, co skwapliwie czyniłam. Gautama Ganga wyschła do tego stopnia, że trudno mi było uwierzyć w to, że parę miesięcy temu omal nie porwał mnie jej nurt. Na drugi brzeg można było przejść suchą stopą po płaskich kamieniach dna, a przechodziło się nawet po kilkadziesiąt razy dziennie, ponieważ wszyscy nosiliśmy kamienie potrzebne przy zakładaniu ogrodu na brzegu rzeki.  Wkładało się je do dużej, płaskiej miski  i niosło na głowie, by zrzucić je we wskazanym miejscu.  „Święta praca!” – powtarzali Hindusi, którzy przechodzili korytem rzeki do pobliskich wiosek.  Byłam szczęśliwsza, ponieważ zniknęły negatywne myśli, z którymi czułam się wyjątkowo niekomfortowo. Jednakże nie dane mi było zaznać spokoju. Któregoś dnia szłam brzegiem, gdy zobaczyłam, że Darek rozmawia z jakimś długowłosym, siwym mężczyzną o wyrazistych rysach. Prawdopodobnie nie mógł się z nim dogadać, więc nerwowo machał do mnie ręką, wołając: Asha! On znał guru Gionardana! (Był to jeden z guru ajapa jogi, którą praktykowałam poprzednio.)  Starzec uśmiechał się do mnie pięknie, podczas gdy ja usiłowałam ściągnąć ze stóp sandały, aby podejść do niego z należytym szacunkiem, ale ręce i rzemyki tak mi się plątały, że trwało to bardzo długo. W końcu podeszłam, przywitaliśmy się i zaczęła się rozmowa, w czasie której zaproponował mi, że może poprzez siebie udostępnić mi kontakt z guru Gionardanem. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka i odruchowo spojrzałam w górę, widząc jak na dachu stoi jedna z najwierniejszych wyznawczyń i pilnie obserwuje naszą rozmowę. Oj! Nie wyglądało to dobrze! Jednak coś we mnie kazało mi wykorzystać tę sytuację do maksimum, żeby dowiedzieć się, na co mogę sobie pozwolić w aszramie Babadżiego, który przecież jednoczył ludzi różnych religii. Natychmiast pobiegłam do Szri Muniradżiego, by zapytać go, czy mogę praktykować kriję ajapa jogi. Odpowiedzią był lekki grymas niezadowolenia… Czyli uznano moje pytanie za niestosowne. Czułam się paskudnie i to nie dlatego, że zrobiłam coś źle. Odniosłam wrażenie, że ktoś mnie oszukał… 

Przyszedł dzień Christmas a wraz z nim kolejne rozczarowanie. „Normalne” aarati, jak zwykle - bajany i obraz przedstawiający Jezusa, wrzucony niedbale do niszy z instrumentami… Ten widok zrodził mój bunt.

Po uroczystości siedzieliśmy z Darkiem w czaj shopie, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Kupiliśmy ciastko za jedną rupię i podzieliliśmy się nim symbolicznie.  Jak myślisz – spytałam Darka – Czy tutaj także jest Chrystus?  Oboje mieliśmy łzy w oczach…

Następnego dnia nie podeszłam do M., by złożyć mu pranam i otrzymać prasad. Zostało to przez kogoś dostrzeżone i skomentowane. Od tamtych chwil coś wyraźnie zmieniło się w energiach, po prostu czułam, że mnie tu już nie ma. Przeczucie to potwierdził fakt, że w czasie pracy niespodziewanie i bez żadnej przyczyny  zleciała mi z przegubu bransoleta z mantrą Om namaha Shivay!

Nie czułam się winna, lecz poczucie, że jestem w jakiś sposób potępiona, nie opuszczało mnie aż do końca pobytu.  Dalej pracowałam wytrwale, uśmiechałam się, lecz gdzieś na dnie duszy narastał lęk: Co dalej?

Aż nadszedł ten dzień. Weszłam do świątyni, by pożegnać się z Gospodarzem aszramu. Podeszłam do zdjęcia Babadżiego stojącego z boku ołtarza. Przyłożyłam dwa palce do szybki obrazka i wtedy stało się coś przedziwnego: Babadżi, odwrócony profilem, zwrócił do mnie twarz z przepięknym, szerokim uśmiechem!  Szok! Wyszeptałam: A więc nie gniewasz się na mnie? Po chwili jego twarz wyglądała jak przedtem. Ale nie było to z pewnością złudzenie! Wyszłam ze świątyni, a coś we mnie śpiewało ze szczęścia.


Nasze chude torby zostały spakowane, a pod bramą czekał przewodnik, aby nas i niewielką grupkę innych wyjeżdżających przeprowadzić pod górę do miejsca, skąd wyruszały taksówki do Haldwani.  I wtedy okazało się, jak bardzo przejechały się po mnie choroby: nie miałam sił, by wspinać się stromą ścieżką, chwytałam się po drodze wszystkich krzaków i gałązek, aż przewodnik podał mi długi kij, którym mogłam się podpierać.

I tak znaleźliśmy się ponownie w Haldwani i zmierzaliśmy do sklepu M. Było inaczej – bez serdeczności, sztywno, prawie milcząco. Odczułam, że jesteśmy niemile widziani i zapytałam nieśmiało, czy otrzymamy błogosławieństwo. Odpowiedź brzmiała: Babadżi zawsze błogosławi… Fakt! – przypomniała mi się scena z pożegnania w świątyni.

Złożyliśmy pokłon  i w milczeniu wyszliśmy. Odwróciłam się po jakimś czasie: stał na schodkach swojego sklepu i patrzył na nas, a znać było w jego twarzy wielkie zatroskanie…

Gdybyśmy wtedy wiedzieli… Pewnie nie ruszylibyśmy się z Indii. Ale nasze rakiety zostały odpalone i zmierzały nieuchronnie do swojego celu.
 

 

 

 

 

2 komentarze:

  1. przeczytalam z zapartym tchem i czekam z niecierpliwoscia na ciag dalszy , bardzo dziekuje

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również dziękuję, postaram się coś napisać w ten weekend. Serdecznie pozdrawiam. Anna

    OdpowiedzUsuń