Prawda was wyzwoli… może nie od razu….
Ostatnie godziny w Haldwani… nasz pociąg do New Delphi
odchodził po 19. Nasze torby były lekkie, więc nie mając co z sobą zrobić,
krążyliśmy po mieście, zaglądając na hałaśliwy, kolorowy bazar, pełen
przeciskających się koło siebie ludzi, mijanych przez klaksoniące bez przerwy
moto-riksze lub brodatych sikhów na skuterach, poważnych i brodatych. W
powietrzu unosił się zapach rozgrzanego oleju, czerezu, który Hindusi palili
masowo oraz olejków, którymi wysmarowane były kobiety niosące swoje śliczne
bobasy pod częścią sari zarzucaną na głowę. Minęła nas wysoka Turczynka, w
długiej, czarnej szacie okrywającej starannie jej kształty, z głową także
starannie otuloną, a zza siateczkowatego kwefu zakrywającego całą jej twarz
błyszczały jej oczy: młode, ciekawe, figlarnie spoglądające na przechodniów!
Oboje zgłodnieliśmy, więc uraczyliśmy się somosami (rodzaj pierogów gotowanych
na oleju) z ulicznej garkuchni, a ponieważ zbliżała się pora odjazdu, nie
spiesząc się zbytnio poszliśmy na dworzec. Tym razem postawiłam się Darkowi i
powiedziałam, że nie będę z nim jechać w jednym wagonie. W Indiach był wówczas,
a może jest dotąd zachowany podział na wagony lub przedziały męskie i żeńskie.
Kiedy jechaliśmy z New Delphi po raz pierwszy, nie chcąc się zgubić,
siedzieliśmy razem. Oj! Nie było to komfortowe dla kobiety! Chyba łatwo się
domyśleć, dlaczego. Doszło do tego, że zawinęłam się w wielką chustę, łącznie z
twarzą, a były na niej wypisane jakieś sentencje w sanskrycie. Widocznie były
to cytaty ze świętych ksiąg hinduizmu, ponieważ od tamtej chwili miałam
„święty” spokój, mogłam się nawet zdrzemnąć.
Tym razem umówiłam się z Darkiem, że to z nas, które
wysiądzie pierwsze, stanie w widocznym miejscu i czeka na drugie aż do skutku
(komórek jeszcze nie było!).
Wsiadłam do przedziału, w którym już leżała na swojej
kuszetce Sikhijka w wieku około 30 lat, starannie ubrana, w okularach z modną
oprawką. Może nawet nie wiedziałabym, że jest Sikhijką, gdyby nie jej małżonek,
który przyszedł, by sprawdzić, czy żonie jest wygodnie i czy czegoś nie
potrzebuje. (Wokół pociągu krążyli handlarze z gorącym czajem, innymi napojami
i przekąskami.) Był to bardzo zadbany, wręcz elegancki mężczyzna, w dobrze
skrojonym, jasnym garniturze, z wypielęgnowaną brodą i dłońmi, a na głowie
miał, oczywiście, turban. Sposób rozmowy i ustawienie głosu świadczyły o dużej
kulturze osobistej obojga. No cóż! - pomyślałam sobie: Sikhowie kładą wielki
nacisk na wykształcenie, można powiedzieć, że stanowią w Indiach społeczność
elitarną. Jedyną wykształconą kobietą, jaką spotkałam w Indiach była wnuczka
M., nie licząc kilku lekarek uczestniczących w zjeździe lekarzy, który odbywał
się w okolicach aszramu.
Pociąg ruszył a ja wdałam się w rozmowę ze współtowarzyszką
podróży, która jak się okazało, była absolwentką Harwardu, o czym zresztą świadczyła
jej płynna, „soczysta” angielszczyzna. I
tak przez całą długą drogę, trochę spałyśmy, trochę rozmawiałyśmy, w sumie było
wygodnie i sympatycznie.
Tym razem New Delphi jako ostatni przystanek przed naszym
powrotem do Europy powitało nas w dzień - popołudniowym upałem, zapachem spalin
i rykiem klaksonów licznych pojazdów
przejeżdżających pospiesznie w okolicach dworca. Postanowiliśmy wziąć
moto-rikszę, by pojechać do Main Bazar (Główny Bazar), gdzie mogliśmy wynająć
pokoik w tanim hotelu. O dziwo! Spotkaliśmy
znajomych z Hairakhanu i zabraliśmy się dwiema rikszami. Nie pamiętam czemu
Darek trafił do tej drugiej rikszy, która jechała za „moją”. Był zdenerwowany,
cały czas na coś narzekał. Jechaliśmy wzdłuż głównej ulicy, po której bokach
tłoczyły się małe sklepiki z towarem wystawionym na zewnątrz, rzęsiście
rozświetlone rzędami wielu różnobarwnych żarówek. Trochę jak u nas na święta
Bożego Narodzenia. Zaczęło się ściemniać i ten widok był niesamowity! Nawet
marudzenie Darka nagle przycichło, a kiedy obejrzałam się, by sprawdzić, czy
czasem gdzieś nie zniknął, zobaczyłam go, jak siedział z zachwytem w oczach, z
prawie że otwartymi ustami. Ja zachwycałam się mniej, ponieważ moim głównym
problemem w Indiach było dogadywanie się z kim potrzeba i nieustanna
orientacja, gdzie co jest, za ile? (Och to targowanie się!) jak co załatwiać, o
co tu chodzi? Cały czas czułam się nieco
przytłoczona ta odpowiedzialnością, by trafić, gdzie trzeba i o właściwej porze
i zrobić, co należy. „Pajączki” języka hindi na szyldach, tabliczkach itp. były
dla mnie kompletnie nieczytelne, z wyjątkiem numerów, które były prawie takie
same jak „arabskie”. I tu można by się zastanawiać, kto od kogo te zapisy
wziął….
A propos liczb: przez cały czas mojego pobytu w Indiach
„prześladowała” mnie liczba 13. Nie!
Żaden czarny kot i takie tam inne, jestem numerologiem i ma ona dla mnie
szczególne znaczenie. Tym razem czułam, że odnosi się ona nie tylko do mojej
pracy i jej akceptacji pomimo wielu uciążliwości. Liczba 13 jako ta zaczynająca
drugi cykl po zakończeniu dwunastu liczb zwiastowała totalną przemianę w życiu.
Z czym ona się wiązała? Analogia była bardziej niż oczywista: z Darkiem byłam
13. z kolei rok…
W końcu dotarliśmy do hotelu i po załatwieniu formalności wtaszczyliśmy
bagaże na piętro: Niewielki pokój z szerokim łożem bez pościeli, ogromny
wentylator pod sufitem i obowiązkowa skrzynka klimatyzatora w oknie. Jakaś
szafka, stolik z dwoma krzesełkami. Łazienka z „prysznicem”, czyli rurą, z
której lała się letnia woda (dobre i to!). Skromnie i niezbyt czysto. Po chwili
zapukała Deva – Niemka z aszramu, delikatna i zwiewna jak nimfa, i powiedziała,
że zaprasza nas do kawiarni na dachu budynku hotelowego. Dzięki niej zjedliśmy
pyszną kolację, popatrując po bokach, ponieważ od innych stolików dobiegały nas
dźwięki rozmów prowadzonych po polsku i po rosyjsku. No cóż, Main Bazar jest,
jak sama nazwa wskazuje, miejscem handlowym i handlowało się tu wszystkim.
Niektóre budki i stragany były opatrzone napisami: ‘Mówimy po polsku’ lub
‘Gawarim pa russkij’ – wypisanymi na tekturach.
Towar bywał podejrzany, zważywszy na ściszone głosy, podawanie sobie
czegoś pod stolikiem i inne sygnały zwiastujące nielegalność interesów.
Jakoś nie mogłam siebie odnaleźć w tym ruchu, prozaiczności
spraw i atmosferze cwaniactwa i zarabiania na lewo. Serce bolało mnie z
tęsknoty za ciszą, za porannym śpiewem ptaków, za dźwiękiem dzwonów i dzwonków
na początek aarati. Deva chyba to
zauważyła, bo powiedziała: Asha, przyjdę do Ciebie rano. Dobrze? Zgodziłam się,
bo chciałam zrewanżować się jej śniadaniem. Tymczasem ona przyszła, by zrobić
mi masaż energetyczny, powiedziała, że czuje, że Babadżi tego dla mnie chce i
nie muszę okazywać jej żadnej wdzięczności, ani za masaż, ani za wczorajszy
posiłek, to jest jej dar, a właściwie dar od Babadżiego. Łzy wdzięczności płynęły mi z oczu, spłukując
poczucie winy, które ciągle jednak mi towarzyszyło, pomimo pięknego uśmiechu
Babadżiego na pożegnanie.
Kiedy rano wyszliśmy z hotelu, by trochę rozprostować nogi,
od razu zaczęła do nas machać jakaś nieznajoma, młoda kobieta, wyskakując jednocześnie
z rikszy. Gorączkowo zaczęła opowiadać jakąś historię, z której wynikało, że
ukradziono jej wszystko, łącznie z dokumentami i że ambasada jej pomoże, ale
musi tam dojechać i nie ma na rikszę, by dalej jechać. Daliśmy jej 10 rupii… Po
pół godzinie widziałam ją, jak szła ulicą w stanie nieważkości i próbowała
zaczepić jakichś Europejczyków, by poczęstować ich podobną bajką.
Potem dowiedziałam się, że takich zbłąkanych dusz jest wiele
w tym mieście. Dziwne miasto: nowoczesna śródmiejska ulica, z piękną, szeroką
jezdnią o bardzo wysokich krawężnikach, potężne drapacze chmur, ale wystarczy
wejść na zaplecze i widzi się, jak pokryte liszajami, wygłodzone psy uganiają
się za szczurami pośród stert śmieci. Ludzie inni niż na prowincji: lepiej
ubrani, za to często nadwaga czyniła ich bardziej ospałymi, a kobietom nadawała
bujne kształty i ciężki chód. Gdzie im do czarujących postawą królowej smukłych mieszkanek
podnóża Himalajów!
Po południu zebraliśmy swoje rzeczy i wyruszyliśmy w długą
drogę na lotnisko. Samolot odlatywał wieczorem, ale już nie mieliśmy siły na
ten hałas i gwar wielkiego miasta oraz upał, które wypijały z nas resztki
energii.
Kiedy weszliśmy do hali odpraw, stanęłam jak wryta na widok
swojego odbicia w wielkim lustrze: w pomarańczowym sari, okręcona wielkim
szalem, przeraźliwie chuda wyglądałam jak… szukałam właściwego określenia, gdy
nagle Darek powiedział: Wyglądasz jak królowa, która wypędzono z dworu… banitka…
Celniczka jednak obeszła się z „królową”
bezceremonialnie, ponieważ szybko i wprawnie obmacała moje ciało i zajrzała
nawet do nie mniej chudej niż ja portmonetki.
W samolocie poczułam spokój… dalej wszystko miało być
prostsze. Odpoczywałam błogo zagłębiona w fotelu. Stewardzi o śniadej skórze,
okręceni długimi czarnymi fartuchami, kręcili się, roznosząc napoje i posiłki,
na wideo leciały filmy bez scen przemocy. Spokój, jaki towarzyszy powrotom do
domu. Lecz ja domu nie miałam… Chociaż czułam znużenie i chęć wyciągnięcia się
na swoim łóżku, w swoim mieszkaniu… Z drugiej strony mój kosmopolityczny duch
podpowiadał mi, że wszędzie są łóżka i wszędzie można odnaleźć spokój. Na razie
oglądałam film o pięknym koniu wyścigowym, laureacie wielu gonitw, któremu koleje
losu odbierały stopniowo sławę, zdrowie, właścicieli, Aż został smutną i
zmęczoną szkapą ciągnącą lichy wózek z mlekiem. Łkałam nad tym koniem, w jakiś
sposób utożsamiając się z nim, jednakże ostatnie sekwencje, kiedy został
wykupiony w drodze do rzeźni przez dobrego człowieka i w końcu znalazł się na
pięknej łące wśród innych koni, wlały w moje serce nutę optymizmu. Więc
pochlipywałam, patrząc jak ten siwek galopuje przez soczyste trawy z kilkoma
klaczkami przy boku, i rozmyślałam: Co dalej?
Na wszelki wypadek rozłożyłam sobie Niewiadome na kilka
etapów, z których pierwszym miał być powrót do aszramu w Holandii i tylko na
tym chciałam się skupić.
Europa! Jasno. Czysto. Przestronnie i …. niepokojąco mało
ludzi, nawet na tym wielkim dworcu w Amsterdamie! No cóż, przyzwyczajeni do tłoku, różnobarwnego
tłumu, czuliśmy się nieswojo, omiatani wzrokiem innych pasażerów, tym bardziej
że pozostaliśmy w naszych hinduskich strojach.
Pociąg… autobus i już jest maleńki przystanek autobusowy
przy asfaltowej drodze. Trasa przez las, wilgotny i omszały tej ciepłej zimy (wylecieliśmy
z New Delphi 20 stycznia 1995 roku). Nareszcie – ścieżka skręca w lewo i już widać
teren aszramu. Nic się nie zmieniło, tylko pochmurna pogoda sprawiła, że
wszystko było szarawe, jakby zaspane lub smutne…
Znowu maleńka kuchenka, ogromna czarna Kali wita nas radośnie,
machając puszystym ogonem. Powitanie z nielicznymi rezydentami. Zasypiamy w
trakcie rozmowy. Nie wiem jak znaleźliśmy się w przyczepie. Jutro będziemy myśleć,
co dalej. Jutro… znowu zasypiam.
Potoczyły się dni… Przygotowywałam posiłki, na sprzątanie oraz
inne czynności nie starczało mi siły, zaraz po obiedzie odchodziłam do
przyczepy, by wpaść w koce i spać aż do pory przygotowania do wieczornych
ceremonii. Przez cały czas wstrząsał mną bardzo silny kaszel, a w nocy męczyła gorączka.
W weekendy zwykle pojawiało się kilka osób. „Nie wracajcie do Polski, tam sami
złodzieje i bandyci” – doradzał znajomy Niemiec. – „Asha, jedź do aszramu w
Niemczech, nie wracaj tam!”. Ktoś inny mówił: „Cały świat stoi przed wami
otworem”. A ja myślałam tylko o jednym: Skoro mam jeszcze gdzieś jechać, to
dlaczego nie odzyskuję zdrowia? Przed czym chce mnie powstrzymać ta choroba?
Któregoś ranka szukałam czegoś w jednej z szuflad kuchennego
stołu i wśród typowych rupieci natrafiłam
na jakąś książkę. Wyciągnęłam ją i ze zdumieniem przeczytałam tytuł … po
polsku: Wolność od znanego – Jiddu Krishnamurti.
I podtytuły: ludzkie poszukiwania - umysł udręczony - podejście tradycyjne -
pułapka szacunku - istota ludzka a indywidualność - prawda - przemiana siebie -
rozpraszanie energii - wolność od autorytetu.
Zaczęłam czytać pierwszy fragment, który rzucił mi się w
oczy, powiedziałabym, podświetlił się:
„W ciągu całej
historii religii jej przywódcy zapewniali nas, że jeżeli będziemy dopełniać
pewnych obrzędów, powtarzać pewne modlitwy lub mantry, stosować pewne rytuały,
tłumić pragnienia, kontrolować myśli, wyciszać namiętności, ograniczać swe
apetyty i powstrzymywać się od zaspokajania seksualnych pragnień, to dzięki
takiemu umartwieniu umysłu i ciała znajdziemy coś poza samym życiem. To właśnie
czyniły w ciągu wieków miliony tak zwanych religijnych ludzi, już to żyjąc w
odosobnieniu na pustyniach, w górach, w jaskiniach albo wędrując od wsi do wsi
z żebraczymi miseczkami, już to grupowo skupiając się w klasztorach i zmuszając
swoje umysły do uznania jakiegoś ustalonego wzorca myślenia. Ale umysł
udręczony, umysł złamany, umysł, który pragnie uciec od wszelkiego zgiełku,
który wyrzekł się zewnętrznego świata i z powodu dyscypliny i konformizmu stał
się tępy - jeżeli taki umysł, choćby najdłużej szukał, cokolwiek znajdzie, to
znajdzie to tylko na miarę własnego zniekształcenia”.
Serce zaczęło mi łomotać: Natychmiast znalazłam następny
fragment:
„W ciągu wieków
człowiek szukał czegoś poza sobą, poza materialnym dobrobytem - czegoś, co
nazywamy prawdą, Bogiem czy rzeczywistością w jej stanie pozaczasowym, czegoś,
czego nie mogą zakłócić niesprzyjające okoliczności, myśli czy ludzkie
zepsucie.
(…)
Od stuleci karmią nas
gotową wiedzą nauczyciele, święci, autorytety i dzieła. Prosimy: „Powiedz nam
wszystko o tym, co znajduje się za górami, co znajduje się poza ziemią?",
a otrzymana odpowiedź i opisy zadowalają nas. Oznacza to, że żyjemy słowami, a
życie nasze jest jałowe i puste. Żyjemy jakby „z drugiej ręki”; żyjemy tym, co
nam ktoś powiedział; żyjemy, kierując się swymi przekonaniami lub będąc pod
przymusem sytuacji, jaką tworzy nasze środowisko. Jesteśmy wynikiem wszelkiego
rodzaju wpływów i nie ma w nas niczego nowego, niczego oryginalnego,
pierwotnego i jasnego.
O Boże! Krzyknęłam w myślach. Przecież ja odkąd tylko zaczęłam
swoje poszukiwania duchowe, zawsze powtarzałam jeden schemat: Jestem gorliwa,
szanuję i czczę mistrzów danej ścieżki, ponieważ za każdym razem znajdowałam
Kogoś, do kogo przychodziłam, kłaniałam się ze czcią i oddaniem, a On mówił mi,
kim ja jestem, i co mam robić dalej, aby Bóg (nie ważne jak się nazywa) był ze
mnie zadowolony…
I tu – lekkie smagnięcie:
„Aby więc odkryć, czy
poza tą niespokojną, występną, opartą na współzawodnictwie egzystencją istnieje
coś jeszcze - moim zdaniem - trzeba podejść do sprawy całkiem odmiennie.
Tradycyjne podejście zwraca się od obwodu ku środkowi, by stopniowo, poprzez
ćwiczenia i wyrzeczenia, w miarę upływu czasu człowiek mógł docierać do owego
kwiatu wewnętrznego, owego wewnętrznego piękna i miłości. W rzeczywistości
czyni on wszystko, aby stać się ciasnym, małym i tępym. Oczyszczając się po
trosze, powoli korzysta z czasu, który będzie przecież jutro czy w następnym
życiu, aż w końcu dochodzi do środka. Okazuje się, że nie ma tam nic, ponieważ
jego umysł stał się niezdolny, tępy i niewrażliwy. Obserwując ten proces, zastanawiamy
się, czy nie istnieje jakieś całkiem odmienne podejście do zagadnienia: czy nie
można zacząć od środka?” (…)
Na pytanie o to, czy
istnieje Bóg, prawda, rzeczywistość - jakkolwiek zechcecie nazwać problem,
który was dręczy - nie udzielą wam odpowiedzi ani księgi, ani kapłani, ani
filozofowie czy zbawiciele. Oprócz was samych nikt i nic nie odpowie wam na to
pytanie, dlatego też musicie poznać siebie. Niedojrzałość polega jedynie na
zupełnej nieznajomości siebie. Zrozumienie samego siebie jest początkiem
mądrości.
(…)
Czy można wyraźniej dać człowiekowi do zrozumienia, że robi
błędy? Że to nie o to chodzi, aby być posłusznym uczestnikiem zbiorowych form
oddawania czci i okazywania posłuszeństwa wymagającej Istocie z najwyższych poziomów
bytu?
„Widzicie więc, że nie
możecie się na nikim oprzeć. Nie ma przewodnika, nie ma nauczyciela, nie ma
autorytetu. Jesteście tylko wy - wasz stosunek do innych ludzi i do świata -
poza tym nie ma nic. Zrozumienie tego albo wywoła w was wielką rozpacz, z
której zrodzi się cynizm i rozgoryczenie, albo też spoglądając prosto w twarz
rzeczywistości, ujrzycie, że nikt inny, tylko wy jesteście odpowiedzialni za
świat, za siebie samych, za to, co myślicie, co czujecie i co robicie. Zniknie
wtedy wszelkie litowanie się nad sobą. Zazwyczaj bowiem dobrze się czujemy,
mogąc zrzucić winę na innych ludzi, a jest to tylko forma litowania się nad
sobą samym”. (…)
I dalej:
„Jeżeli byłbym tak
ograniczony, że podałbym wam jakiś system, zaś wy bylibyście tak ograniczeni,
że zaczęlibyście się nim kierować, to kopiowalibyście tylko, naśladowalibyście,
przystosowywalibyście się i akceptowalibyście. Kiedy już dokonalibyście tego,
natychmiast powstałby konflikt między wami a ustanowionym w was cudzym
autorytetem. Czulibyście, że musicie zrobić to lub tamto, ponieważ wam tak ktoś
zalecił, a jednak nie potrafilibyście tego robić. Macie bowiem swe osobiste
skłonności i możliwości, ulegacie naciskom, które kłócą się z systemem, do
którego - waszym zdaniem - powinniście się stosować. Stąd biorą się
sprzeczności. Oto prowadzicie więc podwójne życie, tkwiąc pomiędzy ideologią
systemu a codziennością waszego życia. Starając się dostosować do ideologii,
tłumicie siebie, a prawdą nie jest ideologia, lecz to, czym jesteście. Jeśli
staracie się badać siebie według kogoś innego, to na zawsze pozostaniecie
ludźmi "z drugiej ręki". (…)
Za chwilę przyszło wielkie pokrzepienie:
„Ustalmy to jeszcze
raz jasno. Każdy z nas widzi już, że musi się zmienić zupełnie, aż do sedna
swojej istoty. Nie może dłużej zależeć od tradycji, bo ona właśnie doprowadziła
do tego kolosalnego rozleniwienia, akceptacji i posłuszeństwa. Żadną miarą nie
może oczekiwać od kogokolwiek pomocy w zmienianiu siebie - ani od nauczyciela,
ani od Boga, ani od religii, ani od żadnego systemu, ani od żadnego
zewnętrznego nacisku czy wpływu. Cóż zatem począć?
Przede wszystkim: czy
potraficie odrzucić wszelki autorytet? Jeżeli to potraficie, oznacza to, że już
pozbyliście się obawy. Cóż się wtedy dzieje? Gdy odrzucacie coś fałszywego, co
nosiliście w sobie od pokoleń, gdy odrzucacie jakiś ciężar, co się wówczas
dzieje? Macie wtedy więcej energii, nieprawdaż? Macie większe możliwości, macie
więcej siły i energii życiowej, jesteście bardziej przedsiębiorczy. Jeżeli tego
nie czujecie, oznacza to, że nie odrzuciliście jeszcze brzemienia, nie
pozbyliście się balastu autorytetu.
Gdy go jednak
zrzucicie i będziecie mieć w sobie energię, która w ogóle nie zna strachu -
strachu przed pomyłką, strachu przed zrobieniem czegoś dobrego lub złego - to
czy sama ta energia nie będzie przeobrażeniem? Potrzeba nam ogromnej ilości
energii, a my ją rozpraszamy przez strach. Jednak w chwili gdy jest ona w nas -
a rodzi się ona z odrzucenia wszelkiej formy strachu - sama ta energia powoduje
radykalną przemianę wewnętrzną. I nie musicie już nic czynić w związku z tym.
Tak więc pozostawieni
jesteście samym sobie - i taka jest sytuacja człowieka, który traktuje ten
problem poważnie. Gdy już nie oglądacie się na nikogo i od nikogo nie
oczekujecie pomocy, wtedy jesteście na tyle wolni, by dokonywać odkryć. Wolność
wyzwala też energię; a wolność nie może zrobić nic złego. Wolność jest zupełnie
różna od buntu. Gdy w kimś jest wolność, nie ma mowy o czynieniu dobra i zła.
Jesteście wolni i z tego centralnego punktu działacie. Od tej chwili nie ma
strachu, a umysł, który się nie boi, jest zdolny do wielkiej miłości. A miłość
może czynić, co zechce.
Toteż wypada nam teraz
uczyć się siebie samych - nie opinii mojej czy jakiegoś psychoanalityka lub
filozofa, bowiem gdy uczymy się siebie według kogoś innego, uczymy się tylko
jego, a nie siebie. Przystępujemy zatem do uczenia się tego, czym aktualnie
jesteśmy”. *)
No cóż! Ta książka mogła od razu, na pniu zmienić moje
życie! Słowa, które czytałam, rezonowały z moją głęboko ukrytą wewnętrzną
prawdą, odkrywałam w nich rodzaj sauny duchowej, która oczyszcza do samego
rdzenia istoty. Zadziwiające! Następnego dnia ta książka zniknęła! Nie było jej
ani w szufladzie, ani w całym pomieszczeniu. A przecież nikt oprócz nas nie
mówił w aszramie po polsku! Czyżbym wyczytała z niej wszystko, co było mi
potrzebne? A może komuś zależało na tym, bym nie czytała jej dalej?
Jednakże stało się to, o co najprawdopodobniej chodziło: pod
jej wpływem podjęłam decyzję. Wracamy do Polski!
fajnie, ze bedzie jeszcze cd, pozdrawiam M.
OdpowiedzUsuńDziękuję, ja również pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń