Wspiera Cię Niebo i Ziemia.


Strona ta wykorzystuje pliki cookies w celu realizacji swoich usług i funkcji zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz samodzielnie dostosować warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

sobota, 22 lutego 2014

Cd. Babaji... Prawda was wyzwoli… może nie od razu….


Prawda was wyzwoli… może nie od razu….


Ostatnie godziny w Haldwani… nasz pociąg do New Delphi odchodził po 19. Nasze torby były lekkie, więc nie mając co z sobą zrobić, krążyliśmy po mieście, zaglądając na hałaśliwy, kolorowy bazar, pełen przeciskających się koło siebie ludzi, mijanych przez klaksoniące bez przerwy moto-riksze lub brodatych sikhów na skuterach, poważnych i brodatych. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanego oleju, czerezu, który Hindusi palili masowo oraz olejków, którymi wysmarowane były kobiety niosące swoje śliczne bobasy pod częścią sari zarzucaną na głowę. Minęła nas wysoka Turczynka, w długiej, czarnej szacie okrywającej starannie jej kształty, z głową także starannie otuloną, a zza siateczkowatego kwefu zakrywającego całą jej twarz błyszczały jej oczy: młode, ciekawe, figlarnie spoglądające na przechodniów! Oboje zgłodnieliśmy, więc uraczyliśmy się somosami (rodzaj pierogów gotowanych na oleju) z ulicznej garkuchni, a ponieważ zbliżała się pora odjazdu, nie spiesząc się zbytnio poszliśmy na dworzec. Tym razem postawiłam się Darkowi i powiedziałam, że nie będę z nim jechać w jednym wagonie. W Indiach był wówczas, a może jest dotąd zachowany podział na wagony lub przedziały męskie i żeńskie. Kiedy jechaliśmy z New Delphi po raz pierwszy, nie chcąc się zgubić, siedzieliśmy razem. Oj! Nie było to komfortowe dla kobiety! Chyba łatwo się domyśleć, dlaczego. Doszło do tego, że zawinęłam się w wielką chustę, łącznie z twarzą, a były na niej wypisane jakieś sentencje w sanskrycie. Widocznie były to cytaty ze świętych ksiąg hinduizmu, ponieważ od tamtej chwili miałam „święty” spokój, mogłam się nawet zdrzemnąć.

Tym razem umówiłam się z Darkiem, że to z nas, które wysiądzie pierwsze, stanie w widocznym miejscu i czeka na drugie aż do skutku (komórek jeszcze nie było!).

Wsiadłam do przedziału, w którym już leżała na swojej kuszetce Sikhijka w wieku około 30 lat, starannie ubrana, w okularach z modną oprawką. Może nawet nie wiedziałabym, że jest Sikhijką, gdyby nie jej małżonek, który przyszedł, by sprawdzić, czy żonie jest wygodnie i czy czegoś nie potrzebuje. (Wokół pociągu krążyli handlarze z gorącym czajem, innymi napojami i przekąskami.) Był to bardzo zadbany, wręcz elegancki mężczyzna, w dobrze skrojonym, jasnym garniturze, z wypielęgnowaną brodą i dłońmi, a na głowie miał, oczywiście, turban. Sposób rozmowy i ustawienie głosu świadczyły o dużej kulturze osobistej obojga. No cóż! - pomyślałam sobie: Sikhowie kładą wielki nacisk na wykształcenie, można powiedzieć, że stanowią w Indiach społeczność elitarną. Jedyną wykształconą kobietą, jaką spotkałam w Indiach była wnuczka M., nie licząc kilku lekarek uczestniczących w zjeździe lekarzy, który odbywał się w okolicach aszramu.

Pociąg ruszył a ja wdałam się w rozmowę ze współtowarzyszką podróży, która jak się okazało, była absolwentką Harwardu, o czym zresztą świadczyła jej płynna, „soczysta” angielszczyzna.  I tak przez całą długą drogę, trochę spałyśmy, trochę rozmawiałyśmy, w sumie było wygodnie i sympatycznie.

Tym razem New Delphi jako ostatni przystanek przed naszym powrotem do Europy powitało nas w dzień - popołudniowym upałem, zapachem spalin i  rykiem klaksonów licznych pojazdów przejeżdżających pospiesznie w okolicach dworca. Postanowiliśmy wziąć moto-rikszę, by pojechać do Main Bazar (Główny Bazar), gdzie mogliśmy wynająć pokoik w tanim hotelu.  O dziwo! Spotkaliśmy znajomych z Hairakhanu i zabraliśmy się dwiema rikszami. Nie pamiętam czemu Darek trafił do tej drugiej rikszy, która jechała za „moją”. Był zdenerwowany, cały czas na coś narzekał. Jechaliśmy wzdłuż głównej ulicy, po której bokach tłoczyły się małe sklepiki z towarem wystawionym na zewnątrz, rzęsiście rozświetlone rzędami wielu różnobarwnych żarówek. Trochę jak u nas na święta Bożego Narodzenia. Zaczęło się ściemniać i ten widok był niesamowity! Nawet marudzenie Darka nagle przycichło, a kiedy obejrzałam się, by sprawdzić, czy czasem gdzieś nie zniknął, zobaczyłam go, jak siedział z zachwytem w oczach, z prawie że otwartymi ustami. Ja zachwycałam się mniej, ponieważ moim głównym problemem w Indiach było dogadywanie się z kim potrzeba i nieustanna orientacja, gdzie co jest, za ile? (Och to targowanie się!) jak co załatwiać, o co tu chodzi?  Cały czas czułam się nieco przytłoczona ta odpowiedzialnością, by trafić, gdzie trzeba i o właściwej porze i zrobić, co należy. „Pajączki” języka hindi na szyldach, tabliczkach itp. były dla mnie kompletnie nieczytelne, z wyjątkiem numerów, które były prawie takie same jak „arabskie”. I tu można by się zastanawiać, kto od kogo te zapisy wziął….

 

A propos liczb: przez cały czas mojego pobytu w Indiach „prześladowała” mnie liczba 13.  Nie! Żaden czarny kot i takie tam inne, jestem numerologiem i ma ona dla mnie szczególne znaczenie. Tym razem czułam, że odnosi się ona nie tylko do mojej pracy i jej akceptacji pomimo wielu uciążliwości. Liczba 13 jako ta zaczynająca drugi cykl po zakończeniu dwunastu liczb zwiastowała totalną przemianę w życiu. Z czym ona się wiązała? Analogia była bardziej niż oczywista: z Darkiem byłam 13. z kolei rok…


W końcu dotarliśmy do hotelu i po załatwieniu formalności wtaszczyliśmy bagaże na piętro: Niewielki pokój z szerokim łożem bez pościeli, ogromny wentylator pod sufitem i obowiązkowa skrzynka klimatyzatora w oknie. Jakaś szafka, stolik z dwoma krzesełkami. Łazienka z „prysznicem”, czyli rurą, z której lała się letnia woda (dobre i to!). Skromnie i niezbyt czysto. Po chwili zapukała Deva – Niemka z aszramu, delikatna i zwiewna jak nimfa, i powiedziała, że zaprasza nas do kawiarni na dachu budynku hotelowego. Dzięki niej zjedliśmy pyszną kolację, popatrując po bokach, ponieważ od innych stolików dobiegały nas dźwięki rozmów prowadzonych po polsku i po rosyjsku. No cóż, Main Bazar jest, jak sama nazwa wskazuje, miejscem handlowym i handlowało się tu wszystkim. Niektóre budki i stragany były opatrzone napisami: ‘Mówimy po polsku’ lub ‘Gawarim pa russkij’ – wypisanymi na tekturach.  Towar bywał podejrzany, zważywszy na ściszone głosy, podawanie sobie czegoś pod stolikiem i inne sygnały zwiastujące nielegalność interesów.

Jakoś nie mogłam siebie odnaleźć w tym ruchu, prozaiczności spraw i atmosferze cwaniactwa i zarabiania na lewo. Serce bolało mnie z tęsknoty za ciszą, za porannym śpiewem ptaków, za dźwiękiem dzwonów i dzwonków na początek aarati.  Deva chyba to zauważyła, bo powiedziała: Asha, przyjdę do Ciebie rano. Dobrze? Zgodziłam się, bo chciałam zrewanżować się jej śniadaniem. Tymczasem ona przyszła, by zrobić mi masaż energetyczny, powiedziała, że czuje, że Babadżi tego dla mnie chce i nie muszę okazywać jej żadnej wdzięczności, ani za masaż, ani za wczorajszy posiłek, to jest jej dar, a właściwie dar od Babadżiego.  Łzy wdzięczności płynęły mi z oczu, spłukując poczucie winy, które ciągle jednak mi towarzyszyło, pomimo pięknego uśmiechu Babadżiego na pożegnanie.

Kiedy rano wyszliśmy z hotelu, by trochę rozprostować nogi, od razu zaczęła do nas machać jakaś nieznajoma, młoda kobieta, wyskakując jednocześnie z rikszy. Gorączkowo zaczęła opowiadać jakąś historię, z której wynikało, że ukradziono jej wszystko, łącznie z dokumentami i że ambasada jej pomoże, ale musi tam dojechać i nie ma na rikszę, by dalej jechać. Daliśmy jej 10 rupii… Po pół godzinie widziałam ją, jak szła ulicą w stanie nieważkości i próbowała zaczepić jakichś Europejczyków, by poczęstować ich podobną bajką.

Potem dowiedziałam się, że takich zbłąkanych dusz jest wiele w tym mieście. Dziwne miasto: nowoczesna śródmiejska ulica, z piękną, szeroką jezdnią o bardzo wysokich krawężnikach, potężne drapacze chmur, ale wystarczy wejść na zaplecze i widzi się, jak pokryte liszajami, wygłodzone psy uganiają się za szczurami pośród stert śmieci. Ludzie inni niż na prowincji: lepiej ubrani, za to często nadwaga czyniła ich bardziej ospałymi, a kobietom nadawała bujne kształty i ciężki chód. Gdzie im do  czarujących postawą królowej smukłych mieszkanek podnóża Himalajów!

Po południu zebraliśmy swoje rzeczy i wyruszyliśmy w długą drogę na lotnisko. Samolot odlatywał wieczorem, ale już nie mieliśmy siły na ten hałas i gwar wielkiego miasta oraz upał, które wypijały z nas resztki energii.

Kiedy weszliśmy do hali odpraw, stanęłam jak wryta na widok swojego odbicia w wielkim lustrze: w pomarańczowym sari, okręcona wielkim szalem, przeraźliwie chuda wyglądałam jak… szukałam właściwego określenia, gdy nagle Darek powiedział: Wyglądasz jak królowa, która wypędzono z dworu… banitka…  Celniczka jednak obeszła się z „królową” bezceremonialnie, ponieważ szybko i wprawnie obmacała moje ciało i zajrzała nawet do nie mniej chudej niż ja portmonetki.

W samolocie poczułam spokój… dalej wszystko miało być prostsze. Odpoczywałam błogo zagłębiona w fotelu. Stewardzi o śniadej skórze, okręceni długimi czarnymi fartuchami, kręcili się, roznosząc napoje i posiłki, na wideo leciały filmy bez scen przemocy. Spokój, jaki towarzyszy powrotom do domu. Lecz ja domu nie miałam… Chociaż czułam znużenie i chęć wyciągnięcia się na swoim łóżku, w swoim mieszkaniu… Z drugiej strony mój kosmopolityczny duch podpowiadał mi, że wszędzie są łóżka i wszędzie można odnaleźć spokój. Na razie oglądałam film o pięknym koniu wyścigowym, laureacie wielu gonitw, któremu koleje losu odbierały stopniowo sławę, zdrowie, właścicieli, Aż został smutną i zmęczoną szkapą ciągnącą lichy wózek z mlekiem. Łkałam nad tym koniem, w jakiś sposób utożsamiając się z nim, jednakże ostatnie sekwencje, kiedy został wykupiony w drodze do rzeźni przez dobrego człowieka i w końcu znalazł się na pięknej łące wśród innych koni, wlały w moje serce nutę optymizmu. Więc pochlipywałam, patrząc jak ten siwek galopuje przez soczyste trawy z kilkoma klaczkami przy boku, i rozmyślałam: Co dalej?

Na wszelki wypadek rozłożyłam sobie Niewiadome na kilka etapów, z których pierwszym miał być powrót do aszramu w Holandii i tylko na tym chciałam się skupić.

Europa! Jasno. Czysto. Przestronnie i …. niepokojąco mało ludzi, nawet na tym wielkim dworcu w Amsterdamie!  No cóż, przyzwyczajeni do tłoku, różnobarwnego tłumu, czuliśmy się nieswojo, omiatani wzrokiem innych pasażerów, tym bardziej że pozostaliśmy w naszych hinduskich strojach.  

Pociąg… autobus i już jest maleńki przystanek autobusowy przy asfaltowej drodze. Trasa przez las, wilgotny i omszały tej ciepłej zimy (wylecieliśmy z New Delphi 20 stycznia 1995 roku). Nareszcie – ścieżka skręca w lewo i już widać teren aszramu. Nic się nie zmieniło, tylko pochmurna pogoda sprawiła, że wszystko było szarawe, jakby zaspane lub smutne…

Znowu maleńka kuchenka, ogromna czarna Kali wita nas radośnie, machając puszystym ogonem. Powitanie z nielicznymi rezydentami. Zasypiamy w trakcie rozmowy. Nie wiem jak znaleźliśmy się w przyczepie. Jutro będziemy myśleć, co dalej. Jutro… znowu zasypiam.

Potoczyły się dni… Przygotowywałam posiłki, na sprzątanie oraz inne czynności nie starczało mi siły, zaraz po obiedzie odchodziłam do przyczepy, by wpaść w koce i spać aż do pory przygotowania do wieczornych ceremonii. Przez cały czas wstrząsał mną bardzo silny kaszel, a w nocy męczyła gorączka. W weekendy zwykle pojawiało się kilka osób. „Nie wracajcie do Polski, tam sami złodzieje i bandyci” – doradzał znajomy Niemiec. – „Asha, jedź do aszramu w Niemczech, nie wracaj tam!”. Ktoś inny mówił: „Cały świat stoi przed wami otworem”. A ja myślałam tylko o jednym: Skoro mam jeszcze gdzieś jechać, to dlaczego nie odzyskuję zdrowia? Przed czym chce mnie powstrzymać ta choroba?

 

Któregoś ranka szukałam czegoś w jednej z szuflad kuchennego stołu i wśród typowych rupieci  natrafiłam na jakąś książkę. Wyciągnęłam ją i ze zdumieniem przeczytałam tytuł … po polsku:  Wolność od znanego – Jiddu Krishnamurti. I podtytuły: ludzkie poszukiwania - umysł udręczony - podejście tradycyjne - pułapka szacunku - istota ludzka a indywidualność - prawda - przemiana siebie - rozpraszanie energii - wolność od autorytetu.

Zaczęłam czytać pierwszy fragment, który rzucił mi się w oczy, powiedziałabym, podświetlił się:

„W ciągu całej historii religii jej przywódcy zapewniali nas, że jeżeli będziemy dopełniać pewnych obrzędów, powtarzać pewne modlitwy lub mantry, stosować pewne rytuały, tłumić pragnienia, kontrolować myśli, wyciszać namiętności, ograniczać swe apetyty i powstrzymywać się od zaspokajania seksualnych pragnień, to dzięki takiemu umartwieniu umysłu i ciała znajdziemy coś poza samym życiem. To właśnie czyniły w ciągu wieków miliony tak zwanych religijnych ludzi, już to żyjąc w odosobnieniu na pustyniach, w górach, w jaskiniach albo wędrując od wsi do wsi z żebraczymi miseczkami, już to grupowo skupiając się w klasztorach i zmuszając swoje umysły do uznania jakiegoś ustalonego wzorca myślenia. Ale umysł udręczony, umysł złamany, umysł, który pragnie uciec od wszelkiego zgiełku, który wyrzekł się zewnętrznego świata i z powodu dyscypliny i konformizmu stał się tępy - jeżeli taki umysł, choćby najdłużej szukał, cokolwiek znajdzie, to znajdzie to tylko na miarę własnego zniekształcenia”.

Serce zaczęło mi łomotać: Natychmiast znalazłam następny fragment:

W ciągu wieków człowiek szukał czegoś poza sobą, poza materialnym dobrobytem - czegoś, co nazywamy prawdą, Bogiem czy rzeczywistością w jej stanie pozaczasowym, czegoś, czego nie mogą zakłócić niesprzyjające okoliczności, myśli czy ludzkie zepsucie.

(…)

Od stuleci karmią nas gotową wiedzą nauczyciele, święci, autorytety i dzieła. Prosimy: „Powiedz nam wszystko o tym, co znajduje się za górami, co znajduje się poza ziemią?", a otrzymana odpowiedź i opisy zadowalają nas. Oznacza to, że żyjemy słowami, a życie nasze jest jałowe i puste. Żyjemy jakby „z drugiej ręki”; żyjemy tym, co nam ktoś powiedział; żyjemy, kierując się swymi przekonaniami lub będąc pod przymusem sytuacji, jaką tworzy nasze środowisko. Jesteśmy wynikiem wszelkiego rodzaju wpływów i nie ma w nas niczego nowego, niczego oryginalnego, pierwotnego i jasnego.

O Boże! Krzyknęłam w myślach. Przecież ja odkąd tylko zaczęłam swoje poszukiwania duchowe, zawsze powtarzałam jeden schemat: Jestem gorliwa, szanuję i czczę mistrzów danej ścieżki, ponieważ za każdym razem znajdowałam Kogoś, do kogo przychodziłam, kłaniałam się ze czcią i oddaniem, a On mówił mi, kim ja jestem, i co mam robić dalej, aby Bóg (nie ważne jak się nazywa) był ze mnie zadowolony…

I tu – lekkie smagnięcie:

„Aby więc odkryć, czy poza tą niespokojną, występną, opartą na współzawodnictwie egzystencją istnieje coś jeszcze - moim zdaniem - trzeba podejść do sprawy całkiem odmiennie. Tradycyjne podejście zwraca się od obwodu ku środkowi, by stopniowo, poprzez ćwiczenia i wyrzeczenia, w miarę upływu czasu człowiek mógł docierać do owego kwiatu wewnętrznego, owego wewnętrznego piękna i miłości. W rzeczywistości czyni on wszystko, aby stać się ciasnym, małym i tępym. Oczyszczając się po trosze, powoli korzysta z czasu, który będzie przecież jutro czy w następnym życiu, aż w końcu dochodzi do środka. Okazuje się, że nie ma tam nic, ponieważ jego umysł stał się niezdolny, tępy i niewrażliwy. Obserwując ten proces, zastanawiamy się, czy nie istnieje jakieś całkiem odmienne podejście do zagadnienia: czy nie można zacząć od środka?” (…)

Na pytanie o to, czy istnieje Bóg, prawda, rzeczywistość - jakkolwiek zechcecie nazwać problem, który was dręczy - nie udzielą wam odpowiedzi ani księgi, ani kapłani, ani filozofowie czy zbawiciele. Oprócz was samych nikt i nic nie odpowie wam na to pytanie, dlatego też musicie poznać siebie. Niedojrzałość polega jedynie na zupełnej nieznajomości siebie. Zrozumienie samego siebie jest początkiem mądrości.

(…)

Czy można wyraźniej dać człowiekowi do zrozumienia, że robi błędy? Że to nie o to chodzi, aby być posłusznym uczestnikiem zbiorowych form oddawania czci i okazywania posłuszeństwa wymagającej Istocie z najwyższych poziomów bytu?

„Widzicie więc, że nie możecie się na nikim oprzeć. Nie ma przewodnika, nie ma nauczyciela, nie ma autorytetu. Jesteście tylko wy - wasz stosunek do innych ludzi i do świata - poza tym nie ma nic. Zrozumienie tego albo wywoła w was wielką rozpacz, z której zrodzi się cynizm i rozgoryczenie, albo też spoglądając prosto w twarz rzeczywistości, ujrzycie, że nikt inny, tylko wy jesteście odpowiedzialni za świat, za siebie samych, za to, co myślicie, co czujecie i co robicie. Zniknie wtedy wszelkie litowanie się nad sobą. Zazwyczaj bowiem dobrze się czujemy, mogąc zrzucić winę na innych ludzi, a jest to tylko forma litowania się nad sobą samym”. (…)

I dalej:

„Jeżeli byłbym tak ograniczony, że podałbym wam jakiś system, zaś wy bylibyście tak ograniczeni, że zaczęlibyście się nim kierować, to kopiowalibyście tylko, naśladowalibyście, przystosowywalibyście się i akceptowalibyście. Kiedy już dokonalibyście tego, natychmiast powstałby konflikt między wami a ustanowionym w was cudzym autorytetem. Czulibyście, że musicie zrobić to lub tamto, ponieważ wam tak ktoś zalecił, a jednak nie potrafilibyście tego robić. Macie bowiem swe osobiste skłonności i możliwości, ulegacie naciskom, które kłócą się z systemem, do którego - waszym zdaniem - powinniście się stosować. Stąd biorą się sprzeczności. Oto prowadzicie więc podwójne życie, tkwiąc pomiędzy ideologią systemu a codziennością waszego życia. Starając się dostosować do ideologii, tłumicie siebie, a prawdą nie jest ideologia, lecz to, czym jesteście. Jeśli staracie się badać siebie według kogoś innego, to na zawsze pozostaniecie ludźmi "z drugiej ręki". (…)

Za chwilę przyszło wielkie pokrzepienie:

„Ustalmy to jeszcze raz jasno. Każdy z nas widzi już, że musi się zmienić zupełnie, aż do sedna swojej istoty. Nie może dłużej zależeć od tradycji, bo ona właśnie doprowadziła do tego kolosalnego rozleniwienia, akceptacji i posłuszeństwa. Żadną miarą nie może oczekiwać od kogokolwiek pomocy w zmienianiu siebie - ani od nauczyciela, ani od Boga, ani od religii, ani od żadnego systemu, ani od żadnego zewnętrznego nacisku czy wpływu. Cóż zatem począć?

Przede wszystkim: czy potraficie odrzucić wszelki autorytet? Jeżeli to potraficie, oznacza to, że już pozbyliście się obawy. Cóż się wtedy dzieje? Gdy odrzucacie coś fałszywego, co nosiliście w sobie od pokoleń, gdy odrzucacie jakiś ciężar, co się wówczas dzieje? Macie wtedy więcej energii, nieprawdaż? Macie większe możliwości, macie więcej siły i energii życiowej, jesteście bardziej przedsiębiorczy. Jeżeli tego nie czujecie, oznacza to, że nie odrzuciliście jeszcze brzemienia, nie pozbyliście się balastu autorytetu.

Gdy go jednak zrzucicie i będziecie mieć w sobie energię, która w ogóle nie zna strachu - strachu przed pomyłką, strachu przed zrobieniem czegoś dobrego lub złego - to czy sama ta energia nie będzie przeobrażeniem? Potrzeba nam ogromnej ilości energii, a my ją rozpraszamy przez strach. Jednak w chwili gdy jest ona w nas - a rodzi się ona z odrzucenia wszelkiej formy strachu - sama ta energia powoduje radykalną przemianę wewnętrzną. I nie musicie już nic czynić w związku z tym.

Tak więc pozostawieni jesteście samym sobie - i taka jest sytuacja człowieka, który traktuje ten problem poważnie. Gdy już nie oglądacie się na nikogo i od nikogo nie oczekujecie pomocy, wtedy jesteście na tyle wolni, by dokonywać odkryć. Wolność wyzwala też energię; a wolność nie może zrobić nic złego. Wolność jest zupełnie różna od buntu. Gdy w kimś jest wolność, nie ma mowy o czynieniu dobra i zła. Jesteście wolni i z tego centralnego punktu działacie. Od tej chwili nie ma strachu, a umysł, który się nie boi, jest zdolny do wielkiej miłości. A miłość może czynić, co zechce.

Toteż wypada nam teraz uczyć się siebie samych - nie opinii mojej czy jakiegoś psychoanalityka lub filozofa, bowiem gdy uczymy się siebie według kogoś innego, uczymy się tylko jego, a nie siebie. Przystępujemy zatem do uczenia się tego, czym aktualnie jesteśmy”. *)

 


No cóż! Ta książka mogła od razu, na pniu zmienić moje życie! Słowa, które czytałam, rezonowały z moją głęboko ukrytą wewnętrzną prawdą, odkrywałam w nich rodzaj sauny duchowej, która oczyszcza do samego rdzenia istoty. Zadziwiające! Następnego dnia ta książka zniknęła! Nie było jej ani w szufladzie, ani w całym pomieszczeniu. A przecież nikt oprócz nas nie mówił w aszramie po polsku! Czyżbym wyczytała z niej wszystko, co było mi potrzebne? A może komuś zależało na tym, bym nie czytała jej dalej?

Jednakże stało się to, o co najprawdopodobniej chodziło: pod jej wpływem podjęłam decyzję. Wracamy do Polski!

 

2 komentarze: