Wspiera Cię Niebo i Ziemia.


Strona ta wykorzystuje pliki cookies w celu realizacji swoich usług i funkcji zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz samodzielnie dostosować warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

BABAJI Kopniak na rozpęd czy przerwa w CV ducha?


 

 

CZĘŚĆ 6. Kopniak na rozpęd od Babadżiego

 

 
 

Tak się zaczęło...

Było to w latach 70. Zbierałam wtedy materiały do pracy magisterskiej. Kiedy czytelnia Biblioteki Uniwersyteckiej zapełniła się,postanowiłam zrobić sobie przerwę i jak zwykle zeszłam na kawę do kafejki, która znajdowała się w piwnicy budynku. W pierwszej salce nie było miejsc, w drugiej – siekierę można było powiesić. W pewnej chwili ktoś zamachał do mnie ręką, więc usiadłam w dużym gronie filologów wymieszanych z socjologami i wamowcami. Bardzo ciekawy i twórczy konglomerat! Przywitałam się, ostrożnie postawiłam kawę tam, gdzie się dało, bo stolik był mikroskopijny jak na takie grono, i ciekawie zajrzałam przez ramię kolegi, by zobaczyć ulotkę czy folder, który trzymał w ręku. Na samym froncie widniała twarz młodego, pięknego mężczyzny o egzotycznych, delikatnych rysach. „On jest nieziemsko piękny” –pomyślałam. Faktycznie, był bardzo piękny, ale nigdy nie pomyślałabym o nim jako o „ciachu” jak się obecnie określa atrakcyjnych facetów.

- Kto to jest? – spytałam bardzo zaciekawiona.

- Babadżi – odpowiedział mi skupiony, drobny blondynek.

- Nic mi to nie mówi!

- Niedawno pojawił się w Indiach. To awatar. Jadę do niego.

- Do Indii?

- Tak, do Haidakhanu.

- Gdzie to jest?

- U podnóża Himalajów.

Zamyśliłam się. Znowu spojrzałam na twarz Babadżiego i wydawało mi się, że jego czarne przenikliwe oczy zaglądają do samego dna mojej duszy. Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzy na mnie, jakby czegoś oczekiwał z mojej strony. Zaskoczyło mnie to, że czułam w sobie wewnętrzną akceptację!

W końcu oderwałam wzrok od zdjęcia i spytałam:

- Co trzeba zrobić, aby do niego pojechać?

Kolega obciął niechętnym wzrokiem moją niezbyt długąspódnicę i obcisłą bluzeczkę.

- Nie da rady – powiedział jakby z niesmakiem... nie masz sari... i paszportu też pewnie nie masz...

Pamiętam, że rozłościł mnie ten jego ton i słowa, poczułam się dyskryminowana i miałam ochotę odejść.

W tym momencie Agata*) zaczęła się serdecznie śmiać, ponieważmiała już pewne doświadczenia związane z oddziaływaniem Babadżiego w jej życiu.

- Nie przejmuj się, on jest tak dynamiczny i tak skuteczny,że jak będzie chciał, to za dwa tygodnie będziesz siedziała w samolocie i wszystko się znajdzie, paszport, sari i nawet parę rupii przy duszy...

Właściwie wypowiedziała swoiste proroctwo, które spełniło się co prawda wiele lat później, ale za to z jaką nawiązką...

Powróciłam na górę, do czytelni. Zbierałam wtedy informacje o filozofii i religii hinduskiej, więc z zapałem wczytywałam się w Wedy i Upaniszady, przegryzając wierszami Rabindranatha Tagore. Byłam jakoś dziwnie rozmigotana wewnętrznie, podekscytowana i szczęśliwa.

Praca dotykała pogranicza literatury i filozofii, a tematem jej były elementy światopoglądu Leopolda Staffa na tle jego twórczości poetyckiej. A jako że Staff był prawdziwym erudytą i omnibusem światopoglądowym, przemierzyłam z nim szlak od starożytności euro-azjatyckiej do czasów mu współczesnych. Filozofia hinduska miała być dygresją dla omówienia krótkiego poematu, a tymczasem owa dygresja stała się rozdziałem mojego życia. Rozdziałem, który zapoczątkowany wtedy, zaczął się zapisywać w ćwierć wieku później...

Mijały lata – ciekawie, burzliwie, czasem tragicznie, czasem durnie. Ot! życie kobiety buńczucznej, pozornie łagodnej chociaż zadziornej, obdarzonej fantazją i stale zbuntowanej jak nastolatka.

Przyszły w końcu dni, gdy wzburzone fale emocji powoli zaczęły się wygładzać, a do duszy przyszło pragnienie spokoju i zrozumienia siebie,świata i swego miejsca w świecie.

Był to czas, gdy powróciły do mnie Indie: najpierw w postaci asanów hatha-jogi, potem jako uczestnictwo w grupach: Raja-Yogi i Ajapa Yogi. W tym czasie charakteryzowała mnie łatwość wchodzenia stan głębokiej medytacji i ogromna żarliwość w poszukiwaniu Boga. Byłam praktycznie skupiona na sobie, swoich praktykach i na Nim, reszta była tylko tłem!

Mam wrażenie, że Coś lub Ktoś czuwał nade mną, bym nie wchodziła w te klimaty na zbyt długo: z Raja-Yogi dosłownie mnie wyrwało, a podczas mego pobytu w grupie Ajapa-Yogi zaczęły się wydarzać rzeczy przedziwne i bulwersujące.

W tamtych czasach często bywałam u Jadwigi, która była właścicielką saloniku wróżbiarskiego. Pracował u niej mój kolega. Lubiłam tam wpadać, ponieważ często przychodzili ciekawi ludzie i można było pogadać na frapujące tematy, zwykle związane z duchowością.

Któregoś dnia, a był to rok 1994, odwiedziłam Jadwigę i Marka. Usiadłam naprzeciw ściany, na której wisiał jakiś nowy obrazek. W pewnej chwili zamurowało mnie: Był to ten sam portret Babadżiego, który widziałam przed laty w kafejce. Marek zauważył moje zmieszanie i zapytał: Wiesz, kto to jest?

- Tak! – Kiwnęłam głową, nie patrząc na niego, bo oczy miałam wlepione w ten portret.

- Wiesz, dzisiaj może przyjdzie tu Ewa, ona tłumaczy z angielskiego książkę o nim, szuka kogoś, kto by zrobił korektę. Ty jesteś po filologii polskiej i znasz angielski, prawda?

- No, trochę... (szkolna i akademicka edukacja tamtych czasów raczej nie dawała podstaw do płynnego porozumiewania się w jakimkolwiek języku oprócz rosyjskiego).

Poczułam się radośnie podminowana...

Ewa przyszła. Marek przedstawił nas sobie. Pamiętam, że zdziwiła mnie jej niebiesko-srebrzysta chusta zawiązana ciasno na głowie. Pomyślałam nawet: Biedula, ona chyba ma jakiś problem z włosami lub skórągłowy. Chyba zauważyła moje zainteresowanie, ponieważ wyjaśniła: Zrobiłam sobie mundan...

- Mundan?

- Ogoliłam głowę...

- Zupełnie? (Głupawe pytanie!)

- Żeby się oczyścić... (Była to ceremonia polegająca na ogoleniu głowy podczas pełni księżyca, bardzo zalecana wyznawcom Babadżiego dla utemperowania ego i pogłębienia pokory).

Miałam wtedy wypielęgnowane, półdługie włosy i to, co ona zrobiła ze swoimi, było dla mnie nie do przyjęcia, chociaż pojęłam sam pomysłoczyszczenia się w ten sposób.

Zapadło milczenie, więc Ewa sięgnęła do swojej przepaścistej torby i wyjęła teczkę z paczką zadrukowanych kartek. Sporo tego było!

- Na kiedy to chcesz? – spytałam, przerzucając tekst.

- Rób w swoim tempie, nie musisz się spieszyć...

Złożyłam kartki, zapakowałam do zniszczonej, papierowej teczki i włożyłam do swojej torby.

Dziwne, że nie słyszałam wtedy cichutkiego cykania...

Przygotowanie

 
Wróciłam do domu trochę skonsternowana, ponieważ zastanawiałam się, co kierowało Markiem, kiedy on, przywódca naszej grupy, zaproponował mi pracę nad materiałami należącymi do „obcego obozu”. Poczułam wątpliwości, więc rzuciłam teczkę w jakiś kąt i zajęłam się swoimi sprawami.

Minęło kilka, a może nawet kilkanaście dni, a mnie przez cały czas dokuczał jakiś dyskomfort duchowy i niepokój.

Pojawiły się jakieś wątpliwości co do ścieżki ajapy-jogi, dziwne sny, jakaś tęsknota, a wszystko to, jakieś nieokreślone, mgliste, niejasne...

Którejś nocy obudziłam się zlana zimnym potem: śniło mi się,ze znalazłam się w jakiejś obszernej, sklepionej sali, w której zgromadziło sięmnóstwo osób. Z sufitu zwieszał się ogromny żyrandol w zniechęcająco szarawym kolorze. W pewnym momencie z przerażeniem zauważyłam, że właściwie jest to ogromny, szary pająk... Jakby tego było mało, na samym froncie sali zauważyłam wielki tron, na którym siedział... a jakże! Rozparty dumnie, ogromny, rogaty osobnik z jarzącymi się na czerwono oczami. Te oczyska wbił we mnie i przyglądał mi się z sardonicznym uśmiechem. Zaczęłam głośno powtarzać mantręochronną, a on roześmiał się szyderczo i zawołał: „Guru? To jest ten twój guru! Zobacz sobie!” W kącie sali stała porcelanowa figurka wyobrażająca guru. Upiorne, błękitnie cienie modelowały demoniczną twarz wykrzywioną złośliwym grymasem. Obudził mnie mój własny krzyk...

Zerwałam się na równe nogi i popędziłam do ołtarzyka, na którym widniały oprawione w ramki fotografie rishich (mędrców) i poprzednich trzech guru tej jogi oraz obecnego przywódcy. W kilka minut wszystko było spakowane do foliowej torby i gotowe do wyniesienia z domu. Jednak nie chciałam wyrzucać zdjęć do śmietnika, miałam zawieźć je do koleżanki, by spaliła je w kotłowni swojego domu. Zostały więc w kącie, tam gdzie leżała teczka z książkąo Babadżim.

Przyszedł wieczór, czułam się okropnie, ponieważ okazało się, że bez codziennej medytacji z określonym sposobem oddychania zaczynam siędusić. Kiedy przyszedł mój mąż, był zdziwiony zmianą w moim wyglądzie – byłam jak skurczona lalka, tak to określił. Osłabiona położyłam się na tapczanie, wszystko wirowało mi w oczach, miałam mdłości... Unikałam myślenia o jodze, o guru, z którym w owym czasie miałam telepatyczny kontakt i nawet służyłam jako rodzaj medium dla grupy. Wtedy, nagle tuż przed moją twarzą wyłoniła się twarz guru. Chwilę patrzył na mnie z uwagą i współczuciem, po czym powiedział łagodnie: „Czy chcesz odrzucić tyle miłości?”

Znowu się zerwałam, tym razem dla wykonania czynności odwrotnych. Po kilkunastu minutach przywróciłam poprzedni stan i zaczęłam kriję(medytację z mantrą i specyficznym oddechem).

Pozornie wszystko wróciło do normy. Mój mąż wyjechał na swoją kolejną gonitwę za wiatrem, jak nazywałam jego liczne, niezbyt uzasadnione podróże, a mnie zaczynało nosić. Nagle zapragnęłam uzyskania większej jasności myśli, zrozumienia, o co tak właściwie mi chodzi, a droga do tego biegła przez ten tajemniczy mundan.

Któregoś popołudnia podeszłam do lustra w łazience i zajrzałam w oczy swojemu odbiciu. Przez moment miałam wrażenie, że widzę kogośinnego: osobę o ascetycznej, wychudzonej, surowej twarzy i bardzo jasnych, jakby rozjarzonych od wewnątrz oczach. Kilka osób mówiło mi, że właśnie tak mnie postrzegają w medytacji.

Wzięłam nożyczki i ciachnęłam pierwszy, gruby kosmyk przy samej skórze, żeby się nie rozmyślić.

Potem drugi, trzeci i następne. Po kilku minutach wyglądałam jak sponiewierany kurczak, więc w ruch poszła maszynka męża. Ale siępokaleczyłam!

Teraz przyszła kolej na ponowne oględziny: pomijając rany na głowie, odkryłam w sobie jakąś ponadczasową prawdę. Ze swoją dawną fryzurąbyłam po prostu zadbaną kobietą w średnim wieku. Teraz z lustra patrzyła na mnie twarz istoty pozbawionej płci, delikatnej, z przenikliwym i pełnym dobroci spojrzeniem.

Co jest?! Mrugnęłam i po chwili widziałam po prostu łysą Anię!

Coś zaczęło się we mnie dziać. Gdy usiadłam do medytacji, spłynęło na mnie z góry uczucie niewyobrażalnej pokory, poddania i oddania się Mocy Boga. Rozpływałam się we łzach miłości. Chciałam trwać w tym stanie jak najdłużej. Moje ego stało się malutkie i mizerne. No cóż, podobno właśnie włosy stanowią cielesny odpowiednik strefy naszego Ego!

W niedzielę, jak zwykle, poszłam na spotkanie ajapy jogi. Moja głowa owinięta chustą wywołała sensację. Marek wiedział, o co chodzi i nie wyglądał na zaskoczonego. Inni myśleli, że to jakaś niewielka ekstrawagancja, a ktoś nawet powiedział, że mi farba źle chwyciła i dlatego obcięłam włosy.

Jednak widocznie zachodził we mnie jakiś ukryty proces, skoro coraz mniej chciało mi się chodzić na spotkania i medytować. Aż wiosnąprzyszedł taki dzień, że wysiadłam z autobusu i szłam drogą do domu, gdzie odbywaliśmy spotkania, gdy nagle zobaczyłam leżącego w poprzek ulicy czarnego, ogromnego kota! Nie jestem przesądna, tyle że coś kazało mi odwrócić się na pięcie i zawrócić.

Weszłam do domu mocno skonsternowana, ponieważ czułam, że jest to jakiś znak, sygnał! Miotałam się przez cały dzień, w nocy nie mogłam spać, więc wstałam i rozebrałam ołtarzyk, przyrzekając sobie, że już nigdy go nie ustawię.

Rano, z jakąś rozpaczą w sercu, kręciłam się po mieszkaniu, ubierając się do pracy. Idąc do szafy po spódnicę, przewinęłam się koło miejsca, gdzie stał ołtarzyk, została tam tylko poduszka, na której medytowałam.

Nagle usłyszałam cichy, ciepły, ale stanowczy głos:

- Usiądź na chwilę!

Usiadłam i spojrzałam na swoje nogi w samych rajstopach, trochę mi było niezręcznie z powodu tego niekompletnego ubioru.

- To nie ma żadnego znaczenia! Posłuchaj przez chwilę...

I wtedy nastąpiła wypowiedź, którą chłonęłam całym sercem, ponieważ mój umysł z trudem nadążał. W skrócie przedstawiała się ona tak: Przyszedłem do ciebie, ponieważ widzę twoje pomieszanie. Chcesz uporządkowaćswoje uczucia, emocje, uzyskać jasne zrozumienie sensu i celu twego życia. Chcęci powiedzieć, byś otworzyła się na wszystko to, co cię wzmacnia, daje siłę i radość. Unikaj tych, którzy piją z wielu źródeł oraz tych, którzy pracują dla jednego tylko domu. Twoje problemy z wiarą i różnymi grupami duchowymi wywodząsię z tego, że nie jest ci przypisane jedno miejsce. Jesteś wędrowcem w czasie i przestrzeni. Wchodź do miast ludzkich, przebywaj, ile trzeba, rozdając swoje skarby, a potem odejdź, biorąc z sobątylko to, co oni ci dadzą. Teraz nie mogę powiedzieć ci wszystkiego na ten temat, ale będę do ciebie przychodził i mówił do ciebie stosownie do poziomu, do jakiego dorastasz. Porzuć swoje zmartwienie, jesteś kochana i bezpieczna, ponieważ jesteś otoczona opieką sił, których mocy jeszcze nie poznałaś, ale wkrótce poznasz.

Siedziałam przez dłuższą chwilę w milczeniu, zaskoczona, trochę niedowierzająca...

- No dobrze – powiedziałam – Powiedz mi coś, co udowodni mi,że to, co usłyszałam, nie jest moją fantazją bądź urojeniem mojego umysłu...

- Przejdziesz przez jedną jeszcze rzekę, ona cię nie zabierze, ale cię oczyści...

Zaskoczył mnie totalnie.

- A czy możesz mi powiedzieć, jak mam się do ciebie zwracać,kiedy znowu się do mnie odezwiesz?

- Jeśli chcesz, mów do mnie Ojcze...

I wtedy poczułam, że ta rozmowa jest zakończona.

Rzeka, co za rzeka? -pytałam sama siebie... Ha! Gdybym wtedy wiedziała, że za pół roku będę powiewać jak chusteczka do nosa w spienionym nurcie ryczącej Gautamy Gangi!...

Cdn.

 

*) Imiona osób są zmienione.

 

 

Olśnienie

 

 
Rozmowa z Ojcem wywarła na mnie bardzo silny wpływ. Chodziłam i w myślach przerabiałam jej fragmenty, przejęta cichutką i pokornąradością, że ktoś tak potężny i wielki osobiście zajął się moimi problemami duchowymi. Starannie pielęgnowałam w sobie uczucie wdzięczności i pokory, by tylko nie poczuć się kimś lepszym. Poza tym chodziłam do pracy, odpoczywałam i próbowałam medytować.

Coś się we mnie definitywnie zmieniło, ponieważ wracały do mnie wspomnienia z okresu Raya Yogi, kiedy to opiekunka naszego ośrodka wyjechała na kilka dni i powierzyła mi prowadzenie zajęć, medytacji oraz sprawowanie pieczy nad ośrodkiem. Zwykle po pracowitym dniu, kąpieli i medytacji rozkładałam na podłodze salonu materac i usypiałam w świetle czerwonawej żarówki wiszącej u sufitu. Ale któregoś wieczoru nie mogłam usnąć,więc ukucnęłam przy dolnej półce regału, gdzie były płyty z muzyką do medytacji, i zaczęłam szukać czegoś, co pomogłoby mi zasnąć. W samym kątku znalazłam jakieś kasety z napisami: Old Hairakhan Baba, Bhole Baba, Aarti Bajans, Babaji Ashram itp.

Co to takiego? – zastanawiałam się, po czym włożyłam jedną z kaset do magnetofonu. Zabrzmiała jakaś pieśń, śpiewana chórem w języku hindi. Na pewno było to nagranie amatorskie.

Wsłuchiwałam się w słowa, pośród których często powtarzało się: Bhole Baba. Jedna melodia niosła z sobą tyle miłości i głos śpiewającego wibrował taką nutą szczerego oddania, uwielbienia, wręcz – tkliwości, że aż cośwe mnie załkało. Słuchałam czegoś, co było dla mnie całkiem nowe... i porywające. Usnęłam słodko, kołysana jak dziecko tymi dźwiękami...

Rano przygotowałam wszystko, co było potrzebne do murli –(dźwięk fletu - hindi), czyli lekcji o tematyce duchowej) oraz medytacji. Grupa pojawiła się prawie w komplecie. Po medytacji, murli i powtórnej medytacji poszłam do kuchni, by przygotować toli, słodki przysmak rozdawany pod koniec spotkań. Szykowałam hałwę, gdy nagle usłyszałam, że jeden z chłopców stroi gitarę. Piotr, muzyk zresztą i lider jednego ze znanych wtedy zespołów muzycznych nagle zaczął grać i śpiewać...

<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><> 
<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><> 
<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><> 

NAMAHA SHIVAY NAMAH OM HARA HARA
HARA HARA HARA HARA HARA HARA SHANKARA
OM NAMAHA SHIVAY...
W miarę powtarzania mantry jego głos brzmiał coraz mocniej, słychać w nim było uniesienie, a struny gitary wibrowały tak, jakby za chwilę miały pęknąć. Energia była tak silna, że zdominowała całkowicie spokojne, łagodne fale energii Raya-yogi. Nagle poczułam, że dygocę całym ciałem. Przerażona spojrzałam na swoje dłonie rozedrgane jak gałązki osiki na wietrze. Zerwałam się i wbiegłam do pokoju, gdzie Piotr już nie śpiewał, a zawodził, z zamkniętymi oczami, z ciałem wygiętym w łuk do tyłu... Dziewczyny siedziały na podłodze i kanapach jak porażone, w oczach mężczyzn widać było napięcie. Postanowiłam przerwać ten „nieprawomyślny” stan rzeczy.
- Piotr, przestań, czy ty nie widzisz, co wyrabiasz? Wprowadzasz tu obce wibracje!
Mój błagalno-napominający ton jakby wyrwał go z transu, więc przerwał i rozglądał się wokół niezbyt przytomnymi oczami. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, czułam, że nie powinnam była tak gwałtownie zareagować, ale przecież byłam odpowiedzialna za atmosferę i „poprawność” w czasie naszych zajęć!
Przez cały dzień nie mogłam wtedy dojść do siebie, aż powoli tamto wrażenie zatarło się w pamięci, by po pięciu latach przyjść ponownie...
Któregoś wieczoru siedziałam gotowa do medytacji, kiedy owo wspomnienie ponownie przepłynęło przez moje myśli. Właśnie próbowałam „wymyśleć” jakąś metodę nową medytacji, a tamta mantra OM NAMAHA SHIVAY sama pojawiła się przede mną, jakby zapraszając, bym ją zastosowała.
Przez kilka minut niezdarnie poszukiwałam właściwej tonacji, właściwego rytmu, powtarzając ją to na głos, to w myśli. Nie szło mi! Już miałam zrezygnować, gdy nagle usłyszałam w sobie czyjś głos, poddający melodykę, tempo i poprawną wymowę słów. Jednocześnie zrobiło mi się w duszy tak jasno i radośnie, że nie miałam cienia wątpliwości, że TO JEST TA MANTRA, NA KTÓREJ MAM MEDYTOWAĆ! Po pół godzinie wstałam lekka, radosna, i z uczuciem, że nie ma dla mnie nic niemożliwego. Od razu sięgnęłam po „zapomnianą” paczkę z tekstem, który już dawno powinnam była poprawić. Otworzyłam na pierwszych stronach: SATJA SARALATA PREMA – PRAWDA PROSTOTA I MIŁOŚĆ. Oho, to coś dla mnie! Dalej czytałam z ożywieniem, a każde słowo wpadało wprost do mojego serca. Była to historia pobytu Babadżiego na Ziemi, spisana od chwili jego pojawienia się w roku 1970, na górze Kailash aż do odejścia z ciała po czternastu latach służby, w roku 1984.
Przed oczami wyobraźni rozwinęły się krajobrazy Indii, podnóża Himalajów, słyszałam szum Gautamy Gangi, słyszałam dzwony i dzwonki bijące głośno w niewielkiej świątyni przed porannym i wieczornym Aarti oraz śpiew bajanów, spoglądałam na wieżyczki dziewięciu świątyń na drugim brzegu rzeki, schodziłam w dół po 108 stopniach wiodących do jej brzegu, zaglądałam do groty, gdzie odprawiano havan i wdychałam zapachy kadzideł w niewielkim domku Babadżiego podczas porannej ceremonii czandanu (malowania na czole kolorowych pasów będących oznaką czcicieli Pana Sziwy).
A przede wszystkim zagłębiałam się w nauki Babadżiego, przyglądałam się jego „nietypowemu” sposobowi prowadzenia swoich wyznawców, chłonęłam filozofię, której reprezentantem był On – Awatar, uznawany za ziemską inkarnację Pana Sziwy – Stworzyciela i Zakończyciela cyklu Wszechświatów.
Była to praca jak w gorączce, z dwóch powodów, ten pierwszy jest oczywisty, chociaż drugi także – Ewa pojawiła się u mnie i powiedziała, że nagle zaczęło się jej spieszyć. Oświadczyła, że w maju, w aszramie Babadżiego w Leonen, w Holandii odbędzie się uroczysta mela (uroczystość z udziałem wyznawców), a ona wybiera się tam i chciałaby przedstawić tę książkę następcy Babadżiego, który miał przybyć na tę wielodniową uroczystość. Oczywiście, zdwoiłam tempo. Pracowałam całymi dniami, ponieważ straciłam pracę, którą dotychczas wykonywałam. Na stoliku przy tapczanie stało zdjęcie przedstawiające Babadżiego i jakby strzegło mnie podczas tej pracy. Drugie leżało na parapecie.
Rano i wieczorem siadywałam do medytacji z mantrą (Ewa potwierdziła, że jest to najczęściej używana mantra wśród wyznawców Babadżiego) i czułam, że coraz lepiej rozumiem to, co czytam i poprawiam.
Wzrastała we mnie radość życia, siła, optymizm, co było dość zaskakujące w sytuacji, gdy musiałam utrzymywać się z zasiłku dla bezrobotnych. Zawsze jednak zjawiała się jakaś dobra dusza, która polecała mnie komuś i zarabiałam na „masełko”, robiąc jakiś horoskop.
Wokół mnie, nie tylko w moim wnętrzu, działy się „dziwne” rzeczy. Przede wszystkim czułam przy sobie jakąś niespotykanie silną, pełną dynamizmu energię. Otaczała mnie, znikała, znowu się pojawiała, a ja odbierałam ją jako wsparcie dla mojej pracy, bo rzeczywiście, szło mi znakomicie!
Po jakimś czasie ta energia nawiązała ze mną kontakt i to w sposób hmm! - powiedziałabym, figlarny!
Rano obudziłam się, leżąc twarzą do ściany, wysunęłam spod kołdry stopę, podbiciem zwróconą na pokój, a właściwie na stolik, na którym stało oparte o książki zdjęcie Babadżiego. W pewnym momencie poczułam dość silne ukłucie w piętę. Pomasowałam ją i zamierzałam słodko sobie jeszcze podrzemać, gdy ukłucie powtórzyło się, tym razem silniejsze. Odwróciłam się błyskawicznie, by sprawdzić co to takiego: owad? Babadżi na zdjęciu jakby lekko uśmiechał się, może mi się zdawało, ale w tym momencie zrozumiałam, że w myśl wschodniej etykiety postąpiłam niezbyt grzecznie, racząc Go widokiem spodu swojej stopy!
Wstałam więc i po jakimś czasie wyszłam z domu. Wróciłam po dwóch godzinach, nieco zmęczona i trochę czymś podenerwowana. Podeszłam do okna i odruchowo sięgnęłam po zdjęcie leżące na parapecie. Przez chwilę przyglądałam się łagodnemu obliczu, gdy nagle poczułam, że ze zdjęcia płyną dwa strumienie ciepłej, cudownej energii. Jeden przemieszczał się w kierunku serca, a drugi – w kierunku czoła. Po chwili wypełniała mnie spokojna, pełna tkliwości cisza... Zaszlochałam, łkałam jak małe dziecko. Zeszło ze mnie całe napięcie, złość, żal i smutek, a za to obudziło się wielkie pragnienie, aby być dobrą, łagodną i pokorną istotą...
Wiedziałam już na pewno, że On czegoś się po mnie spodziewa i przygotowuje mnie do tego.
Już po kilkunastu godzinach dał mi poznać moc mantry: Siedziałam na tapczaniku, zamierzając wstać, gdy nagle nie wiadomo skąd wyłonił się niewyraźny kształt: coś pośredniego pomiędzy szczurem a pancernikiem, z ogromnymi kłami, to coś poruszało się jak hiena i było przeohydne!
„Astralak” – pomyślałam i natychmiast zareagowałam: Oj, bo mantrą poczęstuję! Zawarczał na mnie. No to ja zrobiłam to, co zapowiedziałam: mało nóg nie pogubił, uciekając przez parapet poza (zamknięte) okno. No! – pomyślałam, jak po wykonaniu dobrej roboty.
Następnego dnia rozmawiałam z koleżanką przez telefon (komórek wtedy jeszcze nie było, stacjonarnego też jeszcze nie miałam, ponieważ mieszkanko wynajmowałam), rozmowa ta odbywała się z ulicznego aparatu. Marylka chciała zaprosić mnie do siebie na wakacje i w innej sytuacji podskoczyłabym z radości na taką propozycję, ale nagle usłyszałam ku swojemu zdziwieniu, jak mówię: Dziękuję ci bardzo, ale czuję, że coś będzie się działo, coś wielkiego, coś, co zmieni całkowicie moje życie! Koleżanka była oblatana w „duchowym biznesie”, więc nie zadawała dalszych pytań.
Żeby było zabawniej, w momencie, gdy powiedziałam, że zbliża się do mnie coś wielkiego, podjechał i zatrzymał się w pobliżu wielki autobus linii międzynarodowych!
Nie musiałam długo czekać na te nowe i przewrotowe wydarzenia!
Cdn.
 
 
 
Robi się gorąco!
Kilka razy w tygodniu spotykałam się z Ewą, by rozmawiać o książce. Ale nie tylko, ponieważ, jak to się mówi, pytania same cisnęły mi sięna usta. Za drugim razem, gdy siedziałam w fotelu, tyłem do okna balkonowego, poczułam, że coś mocno przygrzewa mi kark. Najpierw pomyślałam, że może w końcu wyszło słońce (dzień był pochmurny), ale nie! Natomiast zauważyłam fotografię,na której widniała twarz mężczyzny o mocnych rysach, skośnych, „długich”oczach, oliwkowej cerze, w białej czapce. Coś przeleciało pomiędzy nim a mną.Odwróciłam się do Ewy z zapytaniem w oczach.
- To Muniradżi – odpowiedziała – następca Babadżiego i nasz mistrz duchowy. To on przyjeżdża na tę melęw Holandii... Tylko to nie jest do końca pewne, bo miał operację w Szwajcarii i tak do końca nie wiadomo, czy przyjedzie.
- On przed chwilą nawiązał ze mną kontakt...
- Może powinnaś tam pojechać...
- Ale jak? Ja nawet paszportu nie mam, pracy też nie mam ani forsy na ten wyjazd...
- Tak dużo nie trzeba...
- Ale ja nie mam nic...
- Chodź, coś ci pokażę...
- Podeszłam do stołu zarzuconego książkami i różnymi notatkami. Na wierzchu leżała książka otwarta na stronie z dużym zdjęciem, które przedstawiało jakiś dach pośród pieniście zielonej roślinności.
- To jest fragment domku Babadżiego...
-???!
- On tam nocował...
- Ja tam będę!
Skąd przypłynęły do mnie te słowa? Same się wypowiedziały... I był to przyczynek do przekonania, że dla mocy Boskich nie ma nic niemożliwego: Po pięciu miesiącach stałam na tym dachu...
Tej nocy śnił mi się Muniradżi w okularach mojego ukochanego Antonio de Mello i białej czapce...
Symbolika nader jasna, zważywszy na to, że towarzyszyło mi uczucie wielkiej miłości.
Następnego dnia poszłam na pobliskie targowisko, by kupić jarzyny i chleb. Miałam ostatnie 10 złotych, więc musiałam bardzo uważać przy zakupach (a był to rok 1994). Gdy uszłam już dość daleko od straganu, zauważyłam, że nie starczy mi na chleb, a zdawało mi się, że mam więcej pieniędzy z reszty, którą mi wydano. Zorientowałam się,że zostałam oszukana. Wracać? A jak udowodnię? Postanowiłam przebaczyć i obejśćsię bez tego pieczywa. Szłam powoli, gdy nagle wiatr podwiał mi pod nogi jakiśpognieciony papierek! A ten papierek... to banknot dziesięciozłotowy! Wzięłam go, rozglądając się dookoła, czy czasem nie zobaczę kogoś, kto go zgubił i właśnie szuka. Parę kroków dalej leżały jeszcze jakieś drobne, parę złotych.
Był to dla mnie niezbity dowód na to, że ktoś nade mnączuwa, że nie przepadnę...
Mój szalony małżonek, gdy tylko usłyszał o meli w Holandii, natychmiast rozwinął całą taktykę i strategię, by tam pojechać. Był zdolnym rzeźbiarzem-amatorem i od razu wykoncypował, że pojedzie i wyrzeźbi murti (wizerunek – obraz lub rzeźba, hindi) Babadżiego. (Każdy pretekst był dla niego dobry, by przedsięwziąćpodróż.) Kiedy bez przekonania przekazałam ten pomysł Ewie, ta powiedziała: Zadzwonię do aszramu, zobaczymy, co oni powiedzą...
Powiedzieli, że zapraszają, ponieważpotrzebują każdej pary rąk do pracy. Aszram spłonął, zostały tylko dwa drewniane budynki – kuchnia i pomieszczenie, gdzie odbywał się havan (ceremonia ognia, hindi), a trzeba wszystko przygotować: oczyścić teren, ustawić namioty dla gości oraz całąprzenośną infrastrukturę, zorganizować i przywieźć wszystko, co jest potrzebne na te uroczystości. Wszystko to dobrze – myślałam – tylko za co? Za co tam pojedziemy? Żeby było trudniej, mąż usłyszał od Ewy, że jeśli Muniradżi się zgodzi, możemy z Holandii wyjechać do Indii, do aszramu w Haidakhanie i tam też mógłby coś wyrzeźbić...
- To już kompletne wariactwo! – myślałam. Co innego podrzucić człowiekowi parę złotych na chleb, a co innego... przecież to jest kupa forsy. A my na życie nie mamy! Problem tkwił w tym, że na męża nie miałam co liczyć, kompletnie odjechany facet!
Indie śpiewały we mnie, przed oczami kręcił mi się kolorowy film krajobrazów i scen, a tu taki ból...
Ewa puszczała mi na wideo różne amatorskie filmy, jeszcze z czasów, gdy Babadżi chodził po ziemi. Serce wyrywało się, chociaż z drugiej strony bulwersowały mnie niektóre zachowania wyznawców.
Chociażby taki pranam – szczególny rodzaj okazywania czci: Należało uklęknąć, położyć się płasko twarzą do ziemi, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, z palcami skierowanymi do góry. Denerwowała mnie trochę ta przedziwna gimnastyka!
A tymczasem sprawy „się działy”. Mąż pożyczył od swojej mamy pieniądze na paszporty i okazało się, że Marylka ma „znajomości” w biurze paszportowym, więc nie musieliśmy długo czekać.
W międzyczasie wydarzyło się coś, co dosłownie i w przenośni zwaliło mnie z nóg.
Tego dnia rozmawiałam z Ewą o perspektywach wyjazdu do Indii i ona była wręcz przekonana o tym, że jest to możliwe.
- Przecież jedziecie najpierw do Holandii, to jest Zachód, możecie pracować, zarobicie i pojedziecie. Wizy załatwicie bez kłopotu, to nie Polska, a o całą resztę się nie martwcie, wszystko się znajdzie! Jeśli Babadżi uważa, że powinniście pojechać, to o nic nie musicie się martwić.
Ciągle w tej układance brakowało mi jednego elementu: jakichś „drobnych” 10 tysięcy zł na uregulowanie wszystkich zaległych płatności, bilety do Holandii i środki na sam pobyt.
Wróciłam do domu. Zaraz od wejścia przywitał mnie wizerunek Babadżiego. Nagle trysnęły z niego intensywne strugi białego światła. Zadygotałam, poczułam, że moje serce staje się ciężkie i słodkie od wzbierającego w nim uczucia miłości i oddania. Postąpiłam parę kroków naprzód i... wykonałam pierwszy w moim życiu, pełen pokory, autentyczny pranam.
- Dobrze, Babadżi –wyszeptałam w podłogę. – Tylko weź mnie do Indii...
Poczułam, że moje słowa poszły gdzieś daleko, w jakiśbezmiar, poza czasem i poza przestrzenią...
Cdn.
 
 
Zanim przeczytasz: wspomnienia zawarte w tym wpisie mogąna pierwszy rzut oka wydawać się tendencyjne. Zapewniam Cię jednak, że nie przeciwstawiam się żadnej ze ścieżek religijnych. Opisuję fakty, z których interpretacją borykam się do dzisiaj i mam nadzieję uporządkować ich wartość i znaczenie w toku pisania tego bloga. Jeśli sam/a masz takie jak ja wątpliwości i wahania, zrozumiesz mnie. Jeśli zaś cokolwiek, co jest umieszczone w tym tekście wzbudza w Tobie potrzebę przeciwstawienia się, poczekaj, aż opublikujęcałość moich wspomnień z wędrówki po drogach i bezdrożach ducha...
Miłość czy przemoc? - czyli zapędzona do narożnika
 
Od tej chwili wydarzenia potoczyły się, jak to się mówi, lawinowo. Następnego dnia mąż przyniósł gazetę pożyczoną od swojej mamy. Przeglądałam jąz roztargnieniem, ale wzrok mój przykuła duża ramka: ogłoszenie o rekrutacji na stanowisko ankietera w dużej firmie wydającej branżowe katalogi teleadresowe. Była to „moja” firma, pracowałam w niej przez jakiś czas jako konsultant reklamowy i całkiem nieźle mi szło. Chyba mnie nie zapomnieli, bo rozmowa kwalifikacyjna była rozmową przy kawce i na luzie. Praca polegała na aktualizowaniu danych teleadresowych firm w moim mieście i okolicach. Sprowadzało się to do„szlifowania trotuarów”, jak to nazywaliśmy, ulica za ulicą, dom za domem, zaglądało się również w podwórka, wchodziło do firm, wypełniało ankietę, otrzymywało pieczątkę i szło się dalej! Nasza grupa, po krótkim szkoleniu, wyruszyła w przydzielone sobie tereny, każdy z nas miał wyznaczony zasięg działania (w tej firmie panował wtedy porządek!). Pozornie praca na luzie, ale tylko pozornie, ponieważ wymagała żelaznej dyscypliny, żelaznej kondycji psychicznej i fizycznej oraz determinacji. Mieliśmy na tę pracę jakieś 6 tygodni, z tym że należało ją regularnie raportować w biurze, przy okazji zdawania kolejnych wypełnionych ankiet. Płacono nam „od ankiety”, więc jeśli ktoś chciał dobrze zarobić, musiałbardzo się postarać. Zatrudniłam moją drugą połówkę. O dziwo, z entuzjazmem ganiałze mną po osiedlach i dzielnicach, począwszy od 8. rano, a kończąc około 18., kiedy to zamykano większość firm. Wieczorem długo uzupełnialiśmy pisane często na kolanie ankiety. Na kolanie to mało! Sobie wzajemnie na plecach, na siedzisku krzesła, na masce samochodu, na teczce. Byleby do przodu! Nie wiem, skąd wzięliśmy tyle siły. Chudzi jak dwa charty, w leciutkim obuwiu, z obowiązkowym termosem i kanapkami w plecaku, śmigaliśmy, nierzadko goniąc za właścicielem firmy, który właśnie, jak nam powiedziano, wyszedł na parking, bo wyjeżdża. Koledzy w biurze pogwizdywali z podziwu: „Idziecie do przodu jak burza! Macie najlepsze wyniki”. Towarzyszyło nam uczucie, że mamy wiatr w skrzydłach!
Skończyła się praca, po dwóch tygodniach miałam odebrać pierwszą ratęwypłaty, bo tak było w umowie. Liczyłam na jakieś 3-4 tysiące (ankiety były weryfikowane, nie za wszystkie płacono). Przyszłam do biura, usiadłam naprzeciw koleżanki, a ona podała mi listę płac do podpisania: Spojrzałam ciekawie i zamrugałam oczami. Nie zniknęła! Co? Kwota 12 600 zł.
Spojrzałam na Angelikę:
- Zaraz! Jak to jest!
A ona roześmiała się:
- Bierz, bierz, należy ci się. Szefowie postanowili dać ci nagrodę za najlepsze wyniki, dostajesz cała wypłatę w jednym kawałku. Inni musząpoczekać...
Okazało się, że wraz z Darkiem zrobiliśmy tyle, ile przykładowo ośmiu ankieterów! Nie mogłam w to uwierzyć, ale zrozumiałam, KTO za tym stał i dlaczego.
Wszystko stało się proste: zapłaciłam zaległe płatności i miałam już pobiec po bilety, gdy okazało się, że Darek może jechać praktycznie od zaraz, ponieważktoś z Holandii przyjechał do Polski i będzie wracał samochodem, więc zabranie pasażera nie stanowiło problemu. Kupiłam więc bilety dla siebie i Ewy na 15 maja, a Darek pojechał cały rozemocjonowany na dwa tygodnie przed tym terminem. Bez angielskiego i ze śladową znajomością niemieckiego!
Zapanował spokój. Medytowałam, byłam skupiona. Wymówiłam umowę o wynajem, spakowałam to wszystko, co miała zabrać teściowa, której zostawiłam klucze.Żegnałam się z tym miejscem, ponieważ wiedziałam, że już tu nie wrócę.
W firmie, która była dla mnie tak łaskawa, miała się rozpocząć nowa kampania, tym razem dla konsultantów. Zaproponowano mi pracę, lecz ku zdziwieniu szefów, odmówiłam.
Czułam, że teraz trwa tylko odliczanka, a energia Babadżiego jakby wycofała się. Nastąpił tylko jeden śmieszny incydent: leżałam sobie któregoś ranka, zastanawiając się, czy wystawić już nogi spod kołdry. Nagle usłyszałam żartobliwe: „Poleżsobie, poleż, już ja ci kota pogonię!”
Oczywiście, nie wątpiłam, że czeka mnie ciężka praca i rzecz jasna, nie zawiodłam się!
Niepokoiła mnie trochę relacja z Ewą, która jakby ochłodła w stosunku do mnie, zaczęła demonstrować nieco protekcjonalną postawę. Drażniło mnie to, że ustąpiła miejsca w tramwaju chorej kobiecie, by „posiedziała sobie w jej energii”. Struchlałam, gdy mówiła, że kiedyś prosiła Babadżiego, by ukarałjakąś osobę, która jej w czymś przewiniła. W pewnym momencie pomyślałam o niej brzydko, że zachowuje się jakby zapadła na „guru desease” (Choroba „na guru”,ang.). Moje ego skakało do góry, a z każdym dniem traciłam humor i nawet, o dziwo! chęć wyjazdu.
Jakby na podbudowanie tej niechęci, przechodząc obok katedry, zauważyłam,że mimo południowej pory, kiedy zwykle jest zamknięta, wrota były na ościeżotwarte a w nawie głównej jaśniał wizerunek sakramentu... Wyglądało to jak zaproszenie...
Serce zaczęło mi walić jak młotem i pomyślałam, że być może robię błąd, trzymając się tych wschodnich ścieżek. „Przecież byłam kiedyś chrześcijanką, więc dlaczego tak postępuję? Czy może tylko mi się zdaje, że idę właściwą drogą?”
Ruszyły wspomnienia: Zobaczyłam siebie, małą dziewczynkę, modlącą się przed zaśnięciem: O Boże, ja chcę być dobra! Chcę być dobra! Tak bardzo chciałam, że zasypiałam na poduszce mokrej od łez.
Jeszcze wcześniej: Miałam nieco ponad dwa lata! Leżałam wtedy pół roku z gipsem na obu nogach i szyną pomiędzy stopami z powodu dysplazji stawu biodrowego. Moje łóżeczko stało blisko okna i niebo było prawie jedynym widokiem, który mogłam i chciałam oglądać. Patrzyłam na płynące po nim obłoki, smugi światła, czasem gwiazdy. Przyglądałam się, jak te niebiańskie światła snują się po pokoju, rozświetlając każdy zakątek i twarze domowników. Ponieważzostałam bardzo wcześnie obdarzona darem wymowy i wielką gadatliwością, zanudzałam mamę ciągłymi pytaniami w rodzaju: Mamusiu, a czy tam mieszka Bóg? A co on teraz robi? A czy Bóg ma żonę? Czy też ma taką dziewczynkę jak ja? A co Bóg je na obiad? Wyobrażałam sobie ogromne świetliste postacie tej domniemanej Niebiańskiej Rodziny pośród odpowiednio ogromnych domowych sprzętów i byłam szczęśliwa. Przychodziły sąsiadki, rozmawiały z mamą na mój temat, słyszałam jak powtarzały, patrząc w moim kierunku: „To jest tragedia!”. „To dopiero tragedia!”
Nie wiedziałam, co to jest tragedia, bo i skąd? Nie znałam tego słowa. Leżałam, patrząc w niebo i uśmiechałam się do Boga, który był gdzieś za tymi obłoczkami, gotowy, by wyciągnąć ręce i przytulić mnie do swego przeogromnego, kochającego serca...
Następny obrazek: Po około trzech latach jestem na letnisku z młodszym o półtora roku braciszkiem. Przechodzimy obok niewielkiego wiejskiego kościółka. Drzwi są otwarte, więc biegnę z okrzykiem: Do kościółka! Do kościółka! Wchodzący do kruchty ksiądz uśmiecha się, gdy tłumaczę bratu, że zanim wejdzie, ja go podniosę, żeby włożył rączkę do „umocalki” i przeżegnał się...
Ta sama wieś. Przepiękna, rozległa łąka. Ja, jak zwykle zafascynowana obłokami i widokiem nieba, namawiam brata, by mi towarzyszył w tym, co zamierzam robić. On się potulnie zgadza, bo w tym czasie Aniusia była dla niego wzorem. Po chwili mieszkańcy najbliższego budynku, w którym zresztąmieszkaliśmy, słyszą nasze gromkie wołanie: „Boziu, Boziu, zrzuć nam drabinę,bo my chcemy iść do nieba!” I za chwilę znowu: „Boziu, Boziu, zrzuć nam drabinę, bo my chcemy iść do nieba!” Gospodyni pobiegła po mamę: „Pani Helenko, pani idzie i zobaczy!” Mama poszła i zobaczyła. Zamurowało ją. A gospodyni:„Pani uciszy te dzieci, bo Pan Bóg naprawdę je zabierze!” Jakoś nie zabrał...
A potem: Chrzest mój i brata. Ojciec nie był katolikiem i odwlekał tęceremonię, ile się dało, ale zbliżał się wiek pierwszej komunii. Trzeba było! Miałam osiem lat. Mama zawiozła nas do Warszawy, gdzie mieszkała przed wybuchem wojny i tam mieszkał jej starszy brat z żoną i dwojgiem dzieci. Pamiętam niemiłosiernie szorstką granatową sukienkę ze zgrzebnej wełny, z białym kołnierzykiem. Braciszek w dwurzędówce z tweedu. Pochylam głowę i strumień wody leje się do podstawionego naczynia. „W tej chwili Pan Bóg przebacza ci wszystkie twoje grzechy” – mówi ksiądz. Gorączkowo myślę, czy aby nie zapomniał o tych sezamkach, które wyjedliśmy z przepaścistych czeluści kredensu. A potem... podskoczki na chodniku. Uczucie radości, bo chyba „mam przebaczone”! I jeszcze jedno, zauważyłam wtedy, że boję się czarnych szat duchownych, a nawet szarych habitów katechetek... Wiele lat później dowiedziałam się, dlaczego.
Następna scena: Salka katechetyczna. Lekcja religii. Siostra opowiada o tym, jak Maria z Józefem chodzili, szukając nadaremno noclegu, bo nikt nie chciał przyjąć pod dach kobiety, która miała rodzić. Pytam: Proszę siostry, a skąd ludzie wiedzieli, że Maria będzie rodzić? Siostra czerwona, dziewczynki chichoczą. „ ...Yyy... przecież jak kobieta ma mieć dziecko, wszyscy wiedzą...”. Siadam nieusatysfakcjonowana. Na następną lekcję przynoszę gazetę z wizerunkami gadów prehistorycznych, by oświecić siostrę, że takie gady żyły przed potopem, a nikt o tym na religii nie mówi, i że nie było żadnego Adama i Ewy, bo człowiek pochodzi od małpy. W ławce pokazuję gazetę sąsiadce, chcąc jąuświadomić w tej materii, gdy nagle gazeta zostaje wyszarpnięta gwałtownie z mojej ręki. Siostra czerwona z oburzenia zabiera ją, pomimo moich zapewnień, że kupiłam ją dla taty i musi mi ją oddać. Nie oddała! W domu wygłosiłam„natchnione” przemówienie, którego treścią było to, że „oni” oszukują, mówiąnieprawdę i dlatego z pewnością żadnego Boga nie ma.
Do komunii poszłam, bo musiałam, ale rozstałam się z tematem wiary, samąwiarą i Bogiem na bardzo wiele lat...
Przerwała ten ciąg niewiary... miłość. Zakochałam się w kimś, kto otwarcie i szczerze wyznawał swoją wiarę w Boga (oczywiście był to Bóg „katolicki”).Wróciło to radosne, pulsujące życiem obcowanie z ... wiarą. Zdawało mi sięwtedy, że Pana Boga chwyciłam za nogi, biegałam na nabożeństwa, czytałam pisma kościelne, modliłam się...
Uderzenia przychodziły jedno za drugim, pozbawiając mnie wszelkich złudzeńco do tych, którzy są rzecznikami tej wiary, jak i tych, którzy ją wyznają...
Następne lata były wegetacją na poziomie ducha...
Rok 1991 – dzwonek do drzwi. Sąsiadka: Aniu, chcesz pomedytować? Jest u mnie znajoma, prowadzi spotkania medytacyjne, zapraszamy!
Zaproszenie zostało przyjęte... i tak zaczął się mój powrót do Boga lub raczej do mojego kolejnego wizerunku Boga.
Przyglądałam się tym wszystkim scenom jak bierny widz. Nie chciałam, by moja decyzja wyjazdu była pokierowana jedynie faktem, że mam w kieszeni bilet na autobus. Starałam się znaleźć w swoich zmaganiach o wiarę jakiś ogólny sens, potrzebowałam na to czasu.
Tymczasem Darek dzwonił do Ewy co jakiś czas i alarmował, oczywiście nie wprost, że źle się tam czuje i że tęskni za mną. Tyle że ja byłam coraz bardziej obojętna w kwestii dołączenia do niego.
Zapamiętałam pewne doświadczenie sprzed kilku miesięcy: Siedziałam w medytacji na tapczanie, frontem do pokoju. Na podłodze, na materacu spał mój mąż, który powrócił z kolejnej podróży. Zakończyłam medytację i popatrzyłam na niego z niemym zapytaniem: Dlaczego cię tak nosi to tu, to tam, za czym gonisz? Dlaczego nie dałeś mi tego, co mężczyzna daje kobiecie? Dlaczego to ja muszębrać się za bary z losem? To ja zabiegam o wszystko, a ty tylko bierzesz i bierzesz, dając mi jedynie swoją obecność na kilkanaście dni... I tak dalej. W pewnym momencie aż przetarłam oczy: na materacu leżało ogromne niemowlę o zatartych rysach Darka. W pierwszym momencie myślałam, że jeszcze utrzymuje sięstan z medytacji. Ale nie! Byłam zdecydowanie w stanie czuwania! Otrzymałam odpowiedź na swoje pytania. Nie wiedziałam jeszcze o tym, że Indie rozrzucąwszystkie moje klocki!
Jeszcze kilka dni do wyjazdu. Sprawy zakończone. Rzeczy spakowane. Jestświadomość, że powinnam, że kończę bezpowrotnie jakiś etap życia. Ale jest także i ból, i bunt...
W przeddzień wyjazdu dzwonię do Ewy, mamy się konkretnie umówić. Ona mówi coś, co zupełnie mi nie pasuje. Krótkie spięcie.
- No to jedziesz sama!
- Mąż na ciebie czeka!
- To wróci!
- Stracisz część pieniędzy za bilet.
- To stracę!
- Tam czeka na ciebie praca do wykonania...
- Tu też mogę pracować!
W tym momencie w słuchawce rozlegają się trzaski i wszystko zacicha...
Odkładam słuchawkę na widełki automatu i czując ulgę wracam do domu.
Od razu biorę się do wypakowywania rzeczy, ale przypominam sobie, że muszęodzyskać wcale niemałą kwotę należności za bilet. Wkładając buty, słyszę, jak zza okna balkonowego dobiega skrzeczenie sroczek rezydujących na jednym z drzew. W duchu memlę jakieś pełne buntu zdania, o tym, co myślę na temat wyjazdu i samej Ewy. Jednocześnie słyszę, że skrzek wyraźnie nasila się.Zaintrygowana podchodzę do okna i otwieram je, by lepiej zobaczyć, co siędzieje. Kilka srok biło się na gałęziach drzewa z niespotykaną zapalczywością.Podfruwały do siebie, dziobiąc się niemiłosiernie i robiąc straszliwy hałas. Nagle jedna z nich spojrzała w moim kierunku i klekcząc przeraźliwie poszybowała prosto do okna. Ledwo zdążyłam je przed nią zatrzasnąć. To, co zobaczyłam, zmusiło mnie do zrobienia jeszcze kilku kroków do tyłu. Ptak usiadłna klamce drzwi balkonowych i z furią walił dziobem w szybę, rozpostarte skrzydła biły wściekle o framugę. Najbardziej przestraszyły mnie jego oczy: ogromne, rozwścieczone, jak nie u ptaka tylko jakiegoś demonicznego stwora!
Wyszeptałam bezgłośnie! Jadę! Jadę! Ptak uspokoił się i odleciał. Inne sroki powoli zamilkły. Zdjęłam buty, włożyłam kapcie, zrobiłam sobie herbaty.
- Co za bzdura! – pomyślałam – przecież ptaki często się kłócą i biją. A ten widocznie miał wyjątkową adrenalinę! – W odpowiedzi - skrzeczenie z oddali.
- A kłóćcie się, co mi do tego! Ja się was nie czepiam... Klekczenie nasila się.
- No dobrze, jadę! - Cisza!
- Nie jadę! – Tszem-tszer-akakak! I ta ogromna wyłania się spośród gałęzi, jakby gotowa do powtórki swojego występu.
- No dobra! – Jadę! Słyszycie?
Prawdę mówiąc, byłam przerażona, chociaż dodawałam sobie odwagi dowcipkowaniem.
Cały czas zastanawiałam się, kto jest autorem tego zajścia, kto za tym stoi: Babadżi? Ewa? Magiczne sztuczki?
Cdn.
 
ONE WAY TICKET
 
 
Następnego dnia po prostu wzięłam torbę i pojechałam na dworzec autobusowy. Ku mojemu zdziwieniu czekała tam na mnie teściowa. Przywiozła coś do przekazania swemu synowi, no i miała ode mnie wziąć klucz do mieszkania, z którego należało zabrać nasze rzeczy.
Po chwili pojawiła się Ewa, bardzo zdenerwowana, ponieważ nie wiedziała, czy stawię się na dworcu. Poza tym sąsiadowi, który miał ją tu przywieźć,nawalił samochód i w ostatniej chwili musiała szukać taksówki. Ręce miała lodowate...
Załadowałyśmy się do neoplanu i ruszyłyśmy, żegnane przez machającą nam moją teściową, która miała bardzo zatroskany wyraz twarzy...
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wyjechałam po kolejną dawkę szczepionki, jaką już od dłuższego czasu wstrzykiwano mi raz za razem...
Podróż trwała około 17 godzin. Był piękny, słoneczny dzień, niezbyt ciepły, wymarzone warunki do takiej podróży. Kiedy nad ranem przebudziłam się z drzemki, poczułam, że coraz intensywniej zjeżdżamy gdzieś w dół. No tak –roześmiałam się – jesteśmy w depresji!
W Amsterdamie czekała nas niespodzianka: Dworzec był cichy i pustawy,żadnego ruchu, żadnych zapowiedzi przez megafon ani odgłosów przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów, nic! Podeszłyśmy do kasy w nadziei, że kupimy bilety. Wtedy zostałyśmy poinformowane, że pracownicy kolei ogłosili strajk i strajkować będą aż do skutku. To oznaczało, że nie wyruszymy w dalszą podróż.Wariant jazdy autobusem również odpadał, zaczęłyśmy więc szukać telefonu, by zadzwonić do ashramu i poprosić o pomoc.
Obiecano nam, że ktoś przyjedzie, ale nie tak szybko, ponieważ mają dużo pracy. Uspokojone pogodziłyśmy się z perspektywą spędzenia paru godzin na tym opustoszałym dworcu. Ponieważ nie mogłyśmy oddać bagaży do przechowalni ani napić się kawy, krążyłyśmy z naszymi torbami po rozległych terenach dworca, co jakiś czas kontrolując wyjścia, czy aby nie przyjechał po nas samochód. No cóż,dzisiaj, w dobie komórek byłoby to łatwiejsze!
Lecz nam nie przeszkadzała ta niepewność, ponieważ byłyśmy przekonane, że wszystko stanie się dokładnie w takim czasie, w jakim powinno się wydarzyć.
I wydarzyło się, wyszłyśmy na wprost uśmiechniętego bruneta i ... zapłakanego Darka!
Ten, zobaczywszy mnie, chwycił mnie w ramiona tak, że o mało nie połamał miżeber. Łkał i szlochał, aż się dławił. Kristof i Ewa stali w milczeniu, zaskoczeni i zażenowani. A tymczasem Darek łkał i łkał, i nie wypuszczał mnie z ramion. W końcu uspokoił się na tyle, że mogłam się przywitać z Kristoferem i udaliśmy się do samochodu. Darek dalej łkał, a ja zastanawiałam się, co mu jest i w duchu pytałam, czy było mu tutaj aż tak źle?
W końcu zaczął mówić, że tęsknił za mną, że z nikim nie mógł się dogadać. Że myślał, że nie przyjadę... Cały przesiąknięty był zapachem spalenizny.
- To dlatego, że siedzę rano i wieczorem przy ognisku – wyjaśnił.
- Aha! – chodzi mu o havan(ceremonia ognia, hindi)– pomyślałam.
Dość długo jechaliśmy na miejsce, wcale się nie dziwiłam, że nie wyrywali się, by po nas pojechać. Po drodze mijaliśmy malownicze i przytulne wiejskie domy, otoczone ogrodami kwiatowymi, wyglądały jak nasze podmiejskie wille. Wszystkie gospodarstwa znajdowały się za budynkami, tak więc jedyną oznaką „wiejskości” były biegnące wzdłuż ulicy kanały ściekowe, odprowadzające z pól iłąk nadmiar wody deszczowej i wraz z wypłukanym nawozem.
Na koniec powoli skręciliśmy w szeroką leśną drogę, po obu jej stronach rosły potężne drzewa. Powiedziałam do Ewy:
- Nie wydaje ci się, że tutaj drzewa są jakieś większe niż u nas, te same gatunki, ale ...
Ewa potwierdziła:
- Sami Holendrzy też są wyżsi od nas i tacy raczej zwaliści.
Jakby na potwierdzenie, z bocznej ścieżki wyjechał mężczyzna na koniu rasy frygijskiej. I koń i jeździec byli solidnej postury. Facet, blondyn z kręconymi jak u cherubinka włosami i niebieskimi oczami skinął nam przyjaźnie i podniósłrękę. Heeej! – zawołał.
- Hej! – odkrzyknęłyśmy nieco rozbawione, chociaż nie mógł tego jużusłyszeć.
Przypomniało mi się, że na tzw. Zachodzie nawet zupełnie obcy sobie ludzie witają się, gdy obok siebie przechodzą.
W końcu dotarliśmy do celu: brama, wjazd i rozległy plac. Naprzeciw bramy witał nas ogromny wizerunek Babadżiego. Złożyłam dłonie w geście powitalnym i... z obrazu trysnęły strugi białego światła, ciepło muskając mnie po policzkach.
Ashram nie wyglądał tak jak zwykle, ponieważ główny budynek wraz z częściąsypialną został wypalony prawie do gołej ziemi. Po prawej stronie od wejścia zachował się drewniany budyneczek, w którym mieściła się kuchnia, naprzeciwko kuchni, ale nieco bardziej w głąb – maleńkie duni – budyneczek, w którym odbywał się havan. Cały obszar zajmowały namioty: namiot, który pełnił funkcję czaj-shopu (rodzaj kawiarenki), namioty mieszkalne, wypożyczone z wojska, pojedyncze namioty kilkuosobowe oraz przenośne zaplecze sanitarne. W centrum stał ogromny namiot, w którym miały sięodbywać aarti oraz inne spotkania.
Rzuciliśmy nasze rzeczy we wskazanym nam namiocie wojskowym i od razu byliśmy dobrze zagospodarowani. Było bowiem wiele jeszcze pracy do wykonania a już przyjeżdżali pierwsi goście.
Zaczął się bardzo ruchliwy i pracowity okres. Robiłam wszystko, co było w danym czasie potrzebne, od mycia sanitariatów, poprzez podlewanie ogrodu aż do obsługi czaj-shopu. Przez cały dzień wykonywałam tę karma-jogę, z mantrą na ustach i radością w sercu. Nie przeszkadzało mi to, że co kilka dni zmienialiśmy miejsce nocowania – poczułam, że te przemieszczenia mają nam cośzasygnalizować, i nie omyliłam się. Nadszedł dla mnie czas, bym nie przywiązywała się do żadnego miejsca, do żadnego zajęcia i nawet... do partnerażyciowego! Oczywiście, Darka włosy i ponownie - moje znalazły się na podłodzełazienki...
I tak nie patrzyłam w lustro, nie przeszkadzało mi to. Otrzymałam dwa sari i niezbędne dodatki z zasobów ashramu. Uczestniczyłam we wszystkich ceremoniach, przewijając się w wielojęzycznym tłumie, szlifując przy okazji swój nieco już zakurzony angielski. Uczyłam się śpiewać badżany i nawiązywałam pierwsze przyjaźnie. Darek ciągle wołał mnie jako tłumacza, ponieważ i on chciał prowadzić życie towarzyskie.
W końcu przyszedł ten dzień, gdy przybył Muniradżi. Siedzieliśmy zgromadzeni w głównym namiocie, gdy nagle ci, którzy siedzieli bliżej wejścia, zaczęli się podnosić, zaraz za nimi inni, a salę napełniły radosne oklaski. Od wejścia szedł wysoki, postawny mężczyzna w hinduskiej długiej, białej koszuli i takich spodniach, okryty białym szalem. Przeszedł z uśmiechem, po czym zajął miejsce na swoim siedzisku, które właściwie wyglądało jak tron. Po obu stronach i z tyłu towarzyszyła mu jego „gwardia”.
Zaczęło się aarti, śpiewaliśmy a Muniradżi wodził wzrokiem po zebranych. Zamknęłam oczy i stwierdziłam, że widzę go nadal. Trochę czułam się zdeprymowana, ponieważ poza tym pod powiekami widziałam mnóstwo oczu: ciekawych, radosnych, smutnych, złośliwych czy wręcz okrutnych. Gdy już zastanawiałam się, czy nie wyjść, ukazała mi się roześmiana twarz Babadżiego. Odetchnęłam z ulgą. Pod koniec każdy podchodził do Muniradżiego, by pokłonić się mu i otrzymać z jego rąk prasad, czyli garść słodyczy. Ponieważ byliśmy „nowi”, otrzymaliśmy oprócz prasadu miedziane bransoletki z wyrytą mantrą OM NAMAHA SHIWAY.
Wśród tego tłumu ludzi i tysiąca spraw nie zapomnieliśmy swego, a właściwie Darka celu, czyli rozmowy z Muniradzim. Po paru dniach dobiliśmy się do niego, mając zresztą umówiony termin. Było to w pensjonacie, w którym się zatrzymał.Pamiętam niesamowite onieśmielenie, ponieważ wprost biła od niego niesłychanie wysoka energia. Miał w sobie coś majestatycznego ten następca Babadżiego. Ewa była z nami, ponieważ chciała porozmawiać o wydaniu książki, która przetłumaczyła.
Kiedy Darek przeszedł do sedna, czyli propozycji rzeźbienia murti Babadżiego w Indiach, ku naszemu zdziwieniu. Muniradżi powiedział tylko:
- No problem!
- Jak to? No problem? – spytał zaskoczony Darek, który już nastawił się na liczne argumenty, sugestie, przekonywanie.
- No problem! – dodał Muniradżi, po czym wyjaśnił, że teraz w Indiach jest bardzo gorąco, więc lepiej będzie, jak zostaniemy, by wykonywać karma-yogę w ashramie, ewentualnie zarobić na bilety lotnicze i pod koniec lata możemy udaćsię do Hairakhanu.
Darek wyszedł z otwartymi ustami... A ja? ... Poczułam, jak przeniknęło mnie uczucie zniewalającej miłości. Poczułam, jakbym miała twarz Babadżiego, jego oczy, ramiona...
Kiedy później opowiedziałam o tym doświadczeniu jednej z rezydentek ashramu, ta powiedziała: Asha (bo takie imię nadał mi Muniradżi) – On okazał ci swą MIŁOŚĆ!
Tej nocy ja, Ewa i Darek rzuciliśmy swoje śpiwory na miejscu, w którym stało siedzisko Muniradżiego. Takich snów nie miałam nigdy przedtem w swoim życiu! Nie wiem, gdzie byłam, ale to było cudowne!
 
SUCHA ZAPRAWA
 
 
Mela skończyła się, większość gości rozjechała się do domów, pozostali tylko ci, którzy chcieli jeszcze przez kilka dni pooddychać powietrzem ashramu lub spotkać się jeszcze raz z Muniradżim, który odpoczywał w pobliskim pensjonacie.
Tym, co najbardziej przyciągnęło mnie do Babadżiego, była deklarowana przez Niego otwartość wobec wszelkich religii, wyznań i światopoglądów. Rzeczywiście, w barwnym tłumie przybyszy rozpoznawałam bhaktów (wyznawcy Kriszny), buddystów, byli tam zdeklarowani chrześcijanie, wyznawcy taoizmu itd. Wyglądało na to, że wszyscy z nich czerpali radość z uczestnictwa w ceremoniach, spotkaniach i obrzędach.
Miałam ogromną satysfakcję, wymieniając poglądy z Włochami, Szwajcarami, Holendrami, Niemcami, Tajami, Amerykanami. W tym emanującym szczęściem groniełatwo było o przyjazny uśmiech, spontaniczną pomoc, życzliwość. Bywały, rzecz jasna, momenty nieporozumień, lecz ich źródło leżało na ogół w barierach językowych. Zresztą lata praktyk jogicznych nauczyły mnie, że po to jesteśmy konfrontowani z nieprzyjemnymi sytuacjami, by się z nimi uporać w myśl zasady: NIE SŁYSZĘ ZŁA, NIE WIDZĘ ZŁA, NIE MÓWIĘ ZŁA! (Patrz: małpki na górze).
Gdy aszram znacznie opustoszał, zabrano namioty i część sanitariatów i zaczęło się „normalne” życie rezydentów. Sprowadzono dla nas wszystkich przyczepy kampingowe i w tych warunkach mieliśmy spędzić czas aż do naszego wyjazdu.
Życie w aszramie jest proste, cechuje je regularność i powtarzalność wszelkich wykonywanych tam czynności. Jak w każdym zresztą klasztorze! Jedynym odstępstwem od „indyjskiego” porządku dnia była pobudka o 7. godzinie, nie o 4.
Tak więc o godzinie 7. budził nas dźwięk trąbki. Wychodziliśmy z przyczep, udając się do przenośnych łazienek. Po toalecie czekał na nas garam czaj (gorąca herbata z mlekiem i przyprawami) w czaj-szopie. Wypijaliśmy ten pyszny napój, by potem przebrać się – kobiety w sari, mężczyźni w długą koszulę ze stójką i pas materiału owiązany wokół bioder) i w tych strojach, okręceni szalami, w chłodzie poranka zmierzaliśmy do maleńkiego dhuni na codzienną porannąceremonię havanu i aarti.
Każdy z nas wchodząc składał pranam i uderzał w dzwon zawieszony przy wejściu. Ściany pomieszczenia były obwieszone wyłaniającymi się z półmroku obrazami przedstawiającymi Babadżiego, znanych guru, sadhu(święty mąż – hindi), murti bogiń i bogów panteonu indyjskiego. Wszystkie wizerunki udekorowane były malami – naszyjnikami z kwiatów, przyoblekane snującym się wolno dymem z kadzideł, oświetlone pełgającymświatłem świec.
Siadaliśmy na poduszkach, złożonych kocach, które przynosiliśmy ze sobą,wokół ocembrowanego wyżłobienia, w którym rozpalano święty ogień. Drwa były jużułożone w stos.
Zaczynała się ceremonia czandanu. Każdy podchodził do prowadzącego, który maczałcztery palce w kolorowych pastach i rysował poziome pasy na czole, doklejając ziarna ryżu. Był to czandan Pana Sziwy, chodziliśmy z nim przez cały dzień. No, chyba że trzeba było wyjechać poza aszram!
Zaczynało się dzwonienie wszystkimi dzwonkami, uderzanie w kołatki, czemu towarzyszył nasz śpiew, przy akompaniamencie harmonium (indyjski instrument) a prowadzący rytualnie rozpalałogień, który był symbolem ust Boga, wlewał w ogień mleko i ghee (sklarowane ciekłe masło), wsypywał prasad. Właściwie w dhuni odbywało się całe aarti - z braku świątyni.
Te ceremonie były dla mnie sporym wyzwaniem, ponieważ sanskryckie strofy nie były tak łatwe do odśpiewania zgodnie z rytmem muzyki, a nie wypadało mylićwymowy! Łamałam sobie język, pilnie wpatrywałam się w tekst i wierzyłam w to,że „do Indii” nauczę się chociaż połowy tekstów na pamięć.
Po zakończeniu aarti odbywaliśmy karma-joga meeting, czyli omawialiśmy przydział pracy na dany dzień. Karma joga i stałe powtarzanie mantry były nadrzędną praktyką zalecaną przez Babadżiego. Nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu, zawsze byłam pracowita i aktywna, a z mantrami zżyłam się na co dzień.
Po zakończeniu spotkania udawaliśmy się do naszych „dormitoriów” na kołach, by przebrać się w całodzienną odzież, czyli w wypadku kobiet i mężczyzn najpraktyczniejszy był pandżab, czyli długa bluza i spodnie.
Ale przed pracą oczywiście otrzymywaliśmy śniadanie, zdrowe i obfite, każdy jadł, ile chciał.
Obowiązki rezydenta były proste: przygotowywanie czaju, śniadania, obiadu i kolacji, dyżury porządkowe podczas posiłków, zmywanie, sprzątanie terenu i sanitariatów, pielęgnacja i podlewanie ogrodu, naprawy, robienie zakupów, przygotowywanie dhuni do obrzędów, wyjazdy po zakupy. Ot, zwykłe czynności dnia w dużym ośrodku dla kilkudziesięciu mieszkańców. O 12. była przerwa na lunch, po czym dwugodzinna sjesta. O godzinie 15. budził nas dźwięk trąbki i każdy podejmowałnałożone na siebie obowiązki, aż do godziny 18. kiedy to należało przygotowaćsię do wieczornych obrzędów. Po kolacji był czas wolny, na pogawędki, na czytanie, na spacery.
Czy było nudno? Nie! Praca ta wykonywana była z wielką godnością, w uszanowaniu, a powtarzana w ciszy mantra odsuwała przyziemne myśli, stwarzając w sercu i umyśle przestrzeń dla czci, uwielbienia i pokory. Wiem, że właśnie pokora była tą cecha, której chciał mnie Babadżi nauczyć w tym czasie, aby potem pokazać mi, do czego może poprowadzić okazywanie pokory bez rozeznania...
Nie powiem, że służba w aszramie przebiegała w bezkonfliktowy sposób. Musiałam się zmierzyć z „bezinteresowną nieżyczliwością” jednej z kobiet, w której zresztą z czasem pozyskałam przyjaciółkę, stykałam się także z ludźmi, którzy wbrew pozorom dalecy byli od uduchowienia, stwarzając różne kontrowersyjne sytuacje, z którymi też trzeba było się uporać. Ale dawałam sobie radę, w przeciwieństwie do Darka, który ciągle wchodził na „minę”. Zaprzyjaźnieni rezydenci powtarzali: Asha, niczym się nie martw, rób karma-jogę, a wszystko będzie tak, jak byśsobie życzyła. Czułam, że jestem pod życzliwą obserwacją.
Z czasem, gdy wydało się, że dobrze gotuję, stałam się etatową kucharką, a to wiązało się z cotygodniowymi wyjazdami na zakupy do pobliskiego miasteczka z jedną z kobiet. Mogłam wtedy dokupić sobie coś, co było mi potrzebne. Miałyśmy frajdę, ponieważ po odwiedzeniu supermarketu szłyśmy na uroczy, kolorowy rynek, by zaopatrzyć się w warzywa i owoce, a potem kończyłyśmy zakupy w sympatycznej kawiarence, urządzonej na wzór mieszczańskiego mieszkania, z miejscem przeznaczonym dla dzieci i dużymi, rodzinnymi stołami. Zjadałyśmy pyszne, domowe ciasto ze śmietanką,zapijając dobrą kawą i pławiłyśmy się przez pół godziny w atmosferze „cywilnegożycia”.
Byłam szczęśliwa, wieczorem rozmawiałam o Hairakhanie, wypytywałam o szczegóły techniczne wyjazdu i pobytu, nie mając pojęcia, jak się to stanie, ale wiedząc, że pojadę tam.
Któregoś dnia okazało się, że wydano zgodę na to, byśmy sobie wyrobili wizy do Indii. Wsiedliśmy w kilka osób do samochodu i pojechaliśmy do ambasady w Hadze.
Muszę powiedzieć, że do tej pory dolegał mi nieco brak niezwykłych wydarzeń, było przecież tak zwyczajnie, żadnych cudów, żadnych głosów...
Weszliśmy do ambasady. Urzędnik podał nam formularze do wypełnienia. Ktośdoradził mi, bym zostawiła niewypełnioną rubrykę z czasem pobytu. Poprzedniego dnia, wieczorem obstawialiśmy, na jaki czas dostaniemy wizy. Padały przypuszczenia: miesiąc, trzy, może nawet pół roku?
Podaliśmy wypełnione papiery i zostaliśmy poproszeni, by zaczekać. Czas dłużył się nam niemiłosiernie. W końcu urzędnik w okienku kiwnął na nas, byśmy podeszli. Z ciepłym uśmiechem podał nam papiery. Spojrzałam i oniemiałam... otrzymaliśmy wizy na roczny pobyt!
Miałam ochotę go uściskać, roześmiałam się, a on bardzo uprzejmie skinąłgłową.
Kiedy potem komentowałam to radosne wydarzenie, dotarło do mnie, że nie zmyliśmy przed wyjazdem czandanów, a Hindusi mają Babadżiego w wielkiej estymie jako inkarnację Pana Sziwy.
Wrota do raju uchyliły się przed nami!
 
 
 
 
Pozornie wszystko było jak dawniej. Gotowałam obiady, podlewałam ogród, spacerowałam w wolnym czasie po okolicach, podziwiając ogromne, zwaliste i czyściutkie krowy w „biustonoszach”, osobliwą rasę owiec, o długich, opuszczonych do dołu uszach, beczących tak, że mimowolnie człowiek wybuchał śmiechem. Niechętnie przyglądałam się jednostajnie zielonym, „wyczesanym” łąkom bez ani jednego kwiatka czy ziółka. Przechodząc nie mogłam nie zwrócić uwagi na to, że ludzie są tu bardziej pogodni, wyluzowani, przyjaźni, mijałam uśmiechnięte, bardzo zadbane emerytki, siwowłosych małżonków spacerujących i trzymających się za rękę. Świat dostatni, syty, trochę nudny, ale tchnący może nawet nieuzasadnionym poczuciem bezpieczeństwa. Wspomnienie naszych rodzimych krajobrazów i codziennych polskich widoków sprawiało mi ból, tym większy, że jechałam do kraju, gdzie miałam zobaczyćjeszcze więcej nędzy, i dobrze o tym wiedziałam. Trudno mi było pogodzić się z tymi kontrastami...
 
Dni mknęły, ani się obejrzeliśmy, jak pojawiło się wszystko, co było potrzebne do podróży, a przede wszystkim bilety na samolot. Ostatnie ustalenia, ostatnie rozmowy, przyjąćko z jabłecznikiem na gorąco i wyruszyliśmy żegnani przez tych kochanych, przyjaznych ludzi, którzy przyczynili się do naszego wyjazdu. Kiedy dziękowaliśmy im, padła krótka odpowiedź: Babadżi tak chciał, dlatego jedziecie!
 
Dojechaliśmy na lotnisko w okolicach Amsterdamu prawie na ostatnią chwilę.W czasie odprawy było dość zabawnie, ponieważ musiałam odpowiedzieć na liczne pytania urzędnika, a Darek myślał, że wdałam się w pogawędkę z nim i cały czas usiłował mnie popędzać, ponieważ bał się, że samolot odleci bez nas. Uspokoiłsię dopiero wtedy, gdy zajęliśmy swoje miejsca. Lecieliśmy linią Tower Air, tanią i zupełnie przyzwoitą, jak mnie zapewniano. Była to linia amerykańska, lecz chyba ze względu na cel lotu – New Delphi, była obsługiwana przez śniadych stewardów w czarnych fartuchach, posiłki były typowo orientalne, z dużą ilościąostrych przypraw, a na wideo można było oglądać filmy bez scen przemocy czy seksu.
 
Podróż trwała około 9 godzin, z międzylądowaniem w Ankarze z powodu awarii w toalecie. Mieliśmy więc okazję, by stwierdzić, że typ budownictwa PRL-u jest rozpowszechniony także na wcale nie takim Bliskim Wschodzie – wypisz-wymaluj wielka płyta!
 
Około 3. w nocy usłyszeliśmy zapowiedź lądowania. Zaczął się ruch, kolejka do toalety, zbieranie bagażu podręcznego, dopijanie napojów... Samolot zwolna podchodzi do lądowania, siada (przepięknie – nawet nie było wstrząsu), jedziemy po pasie lotniska z tak dużą prędkością, że wszystko z obu stron rozmazuje sięw świetliste, białe pasy. W końcu samolot stopniowo zwalnia i staje. Tworzy siękolejka do wyjścia. Obserwuję pracowników lotniska uwijających się przy luku bagażowym. W środku coś we mnie dygoce, że to już...
 
W końcu wychodzimy na zewnątrz. Od razu poraża nas gorące, wilgotne powietrze o zapachu pary z pralni. Przecież jest jeszcze pora monsunowa! Z trudem oddychamy, momentalnie czujemy oblepiający nas pot. Nieźle! – myślę,skoro tak jest po 3. w nocy, to jak jest w dzień?
 
Odbiór bagaży, odprawa i wychodzimy do dużej hali – poczekalni. Nasz holenderski przyjaciel uprzedził nas, żebyśmy poczekali z wyjazdem z lotniska do 5., ponieważ autobus do Haldwani gdzie mieszkał Muniradżi, mamy około 7., więc po co mamy się tłuc po nocy. Wiedzieliśmy dokładnie, jaką taksówką jechać, jak rozmawiać z kierowcą, na jaki dworzec.
 
Usiedliśmy, wyciągając obrzmiałe od długiego siedzenia nogi w niezbyt rzęsistym świetle poczekalni. W pewnym momencie coś jakby poderwało mnie na równe nogi. Jedziemy! – oświadczyłam tak stanowczo, że Darek podniósł sięnatychmiast i ruszył za mną do wyjścia prowadzącego na postój taksówek.
 
Uderzył mnie ogrom rozgwieżdżonego nieba i ogromna ilość gwiazd. Ale nie było czasu na podziwianie tych widoków, trzeba było rozejrzeć się pośród taksówkarzy leżących i śpiących na maskach swoich taxi-busów. Jeden wstał i podszedł do nas, pytając charakterystyczną angielszczyzną Hindusów, dokąd chcemy pojechać. Ustaliliśmy kurs i cenę, a ponieważ była to pre-payed taxi, uiściliśmy opłatę z góry. Zaczęła się szaleńcza podróż przez ciemne ulice i uliczki „starego” Delphi. Mijaliśmy odrapane, stare domy, skąpą roślinność po brzegach ulic, ludzi siedzących (o tej porze!) nad głębokimi rowami rynsztoków biegnących wzdłuż chodników. Gdzieniegdzie w żelaznych koszach palono ogień i widać było kilka osób okręconych szalami, w wełnianych czapkach na głowach. Kierowca pędził bardzo szybko, widoki dookoła były tak nieprzyjazne, że musieliśmy mieć rzadkie miny, skoro zapytał w pewnym momencie: Czy wy jużjechaliście tą trasą? Oczywiście, skłamałam, że to nie pierwsza nasza wizyta w Indiach, trochę się bałam, czy coś mu nie strzeli do głowy.
 
Dojechaliśmy w pobliże dworca i wtedy okazało się, że jest tam tyle ryksz, motoriksz, samochodów i pieszych, że nie sposób podjechać w pobliże stanowisk autobusów. Kierowca trąbił, krzyczał, w końcu dostał czkawki z przejęcia i po kilku daremnych próbach przejechania choćby kilku metrów, przeprosił nas i powiedział, że nie dojedzie, po czym pokazał nam ręką, w jakim kierunku mamy iść.
 
Nie było wyjścia, wysiedliśmy z taksówki, a pierwszą osobą, na którą sięnatknęliśmy, była młoda i ładna żebraczka. Skłoniła się nisko, składając ręce, i z przepięknym uśmiechem poprosiła o datek. Spojrzałam na nią. Ona ma lepsze sari niż ja! – wyszła ze mnie baba! Ale nie spełniliśmy jej prośby, ponieważprzestrzegano nas, byśmy nie wyciągali pieniędzy w dużych zbiorowiskach ludzi. Wzięliśmy więc nasze bagaże i ruszyliśmy przed siebie.
 
Znaleźliśmy się placu, z którego odjeżdżały autobusy, i tu klops! Żadnej kasy, żadnej informacji. Zaczęłam biegać od stanowiska do stanowiska, by odczytywać rozkłady na tabliczkach, a Darek został przy bagażu. Gdzie tam! Ani słówka po angielsku, same „pajączki”! Ale niezrażona tym zaczęłam rozpytywaćkierowców autobusów: Haldwani? Halwani? Rezultat zerowy. Rozglądaliśmy się dookoła bezradnie, gdy nagle podszedł do nas młody chłopak. Haldwani bus? – pytał. I zaofiarował się (na migi), że poprowadzi nas. Ruszyliśmy za nim, ale poczułam się nieswojo, ponieważ wyraźnie prowadził nas w kierunku jakiegoś ciemnego zaułka. Dodatkowo zrobił się harmider, ponieważ cofający się do zatoczki autobus o mało nie zgniótł wtulonego w jej brzeg śpiącego człowieka. Ktoś ze strasznym krzykiem zdołał go wyciągnąć w ostatniej chwili tylko dzięki temu, że kierowca w końcu usłyszał wołanie. Biedak stał niepewnie na nogach, bezradnie mrugając oczami.
 
Nagle, nie wiadomo skąd, z tłumu wyrósł rosły, brodaty, brzuchaty Sikh w turbanie i przedzierając się do nas, gromkim głosem zapytał: Hairakhan, Babadżi? Jednocześnie brutalnie odepchnął naszego przewodnika i coś ostro do niego powiedział. Kiwnęliśmy głowami, a on złapał najcięższą torbę i poganiałnas mówiąc, że autobus zaraz odjeżdża. Zasapani dotarliśmy do autobusu, a nasz dobroczyńca coś powiedział do kierowcy i ponaglał nas do wsiadania, podając nam bagaże. Były ciężkie, ponieważ wieźliśmy jakieś rzeczy dla Muniradżiego.
 
Tak więc znaleźliśmy się w niesamowicie zatłoczonym autobusie, jednym z tych kolorowych, ozdobionych frędzelkami i wstążkami, z długim „pyskiem”.Myślę, że takie zabytki nie jeżdżą już po współczesnych Indiach! Od razu zaczęły się kłopoty, nie tyle z barierą językową, co z ustaleniem ceny biletu. Wiedzieliśmy, ile powinniśmy zapłacić, ale konduktor wypisywał na kartce kolejne, z sufitu wzięte ceny. W końcu jakoś dogadaliśmy się i mogliśmy usiąśćna wolnych miejscach. Autobus ruszył. Oczywiście, bardzo szybko, niemiłosiernie lawirując po jezdni. Prawdę mówiąc, przez cały czas pobytu podziwiałam zręczność hinduskich kierowców: jeździli naprawdę szybko po niesłychanie zatłoczonych ulicach, klaksoniąc przy tym niemiłosiernie, ale jakoś nie zdarzały się wypadki.
 
Po obu stronach jezdni kłębił się (było po 7.) tłum kolorowych postaci. Kobiety w kolorowych sari, z zamalowanymi na czerwono przedziałkami, obwieszone bransoletkami, często z maluszkiem na rękach, z reguły prześlicznym! Mężczyźni na ogół w pandżabach, poprzedzali kobiety i dzieci. Wszyscy ruchy mieli powolne, jakby leniwe. Później zrozumiałam, że jest to sposób na oszczędzanie energii i uniknięcie przegrzania organizmu. Chodniki rozświetlały dodatkowo kolorowe światła z mijanych sklepów, które właściwie wychodziły na ulicę,prezentując na stelażach z obu stron wejścia sprzedawane, kolorowe towary.
 
Wreszcie skończyło się miasto i wyjechaliśmy na drogę, której w żadnym wypadku nie nazwałabym autostradą ani nawet drogą ekspresową. Słońce było jużbardzo wysoko, więc poczuliśmy, że gotujemy się, jak na wolnym ogniu. Pasażerowie siedzieli spokojnie, żadnych rozmów, dzieci siedziały grzecznie. Podróż miała trwać 6 i pół godziny, a oni nawet nie zmieniali pozycji. Dziwne! Ciekawie patrzyliśmy na pobocza, obserwując białe domki, jakby sklecone z kamieni, trochę lepsze jakby wille w stylu orientalnym, drzewa nieznanych nam gatunków, jakieś budynki gospodarcze, małpy przeskakujące po gałęziach przydrożnych drzew.
 
Na przystankach witał nas zapach dymu, kurzu oraz czerezu, którym Hindusi chętnie i często się odurzali.
 
Nagle, na jednym z przystanków, na jakieś dwadzieścia minut przed końcem jazdy, autobus zatrzymał się na dłużej, a ktoś podszedł do kierowcy i o czymśmówił dosyć wzburzony.
 
Potem kierowca zwrócił się do pasażerów i wszyscy, bez komentarzy, zaczęli przchodzićdo wyjścia. Nikt nie mówił po angielsku, łącznie z kierowcą, który pokazywałręką, że mamy wysiadać, i na nasze żądanie zwrócił nam, jak i przedtem innym, niewykorzystaną kwotę należności za bilety. Wysiedliśmy i poczłapaliśmy do kasy, chcąc nabyć bilety i jechać innym autobusem. Pani w kasie powiedziała tylko: Problem! I rozłożyła ręce. Wyszliśmy na plac, gdzie był postój taksówek. Okazało się, że nasi współpasażerowie już się zabrali i na placyku były pustki. Oprócz nas czekało tam jakieś małżeństwo. Umówiliśmy się, że jak przyjedzie jakaś taksówka, pojedziemy razem. I tak się stało.
 
W Haldwani znaleźliśmy się po południu. Szliśmy do hotelu wskazanego nam przez naszych holenderskich przyjaciół. Po drodze mijaliśmy tory kolejowe, gdy dobiegł nas dziwny odgłos, w którym rozpoznaliśmy rozpaczliwe beczenie... małego koziołka, którego dwóch mężczyzn zarzynało na torach! Widok byłwstrząsający, odwróciliśmy głowy pełni niesmaku i współczucia. Dotarliśmy do głównej ulicy i chcieliśmy przejść na jej drugą stronę, gdy poraził nas kolejny widok: Przecznicą szedł kondukt pogrzebowy: Ludzie nieśli na marach ciało owinięte płótnem. Podobno pobielałam na twarzy. Babadżi – wyszeptałam - co ty nam szykujesz w tych Indiach?
 
Już w hotelu dowiedzieliśmy się, że w Indiach panuje epidemia cholery....
 
 

 

Niewielki kwadratowy pokój z dużym łóżkiem. Mała szafka, stolik, dwa plastikowe foteliki. Na ścianach wieszaki na ubrania. Pod sufitem powoli obracają się skrzydła ogromnego wentylatora. W górnej części zamkniętego szczelnie okna – wielki, nieznośnie hałasujący klimatyzator. Taka sceneria miała nam towarzyszyć przez prawie cały czas w ciągu najbliższych trzech dni.

 

W recepcji wyjaśniono nam, że strajk trwa nadal, nie jeżdżą żadne środki transportu, nawet taksówki. Trzeba czekać... Oj, nie było to łatwe! W hotelu było nudno i duszno, więc wychodziliśmy co jakiś czas, żeby przejść się po mieście, niewielkim, ale jak wszystkie indyjskie miasta, bardzo ruchliwym i hałaśliwym. Za każdym razem upał brał górę i uciekaliśmy już po 20 minutach. Chyba że padałdeszcz... Deszcz monsunowy jest zjawiskiem absolutnie zaskakującym. Świeci słońce, na niebie ani jednej chmurki, aż tu nagle z nieba leją się potoki wody, jakby ktoś wiadrami chlustał! W jednej chwili ulice zmieniały się w rwące potoki, a także nie wiadomo skąd wyłaniali się ludzie w długich, podgumowanych płaszczach, z ogromnymi, czarnymi parasolami. Po 20 minutach deszcz zanikał i robiło się niemiłosiernie gorąco i parno. Kiedyś deszcz zmoczył nas do suchej nitki, ale zanim dotarliśmy do hotelu, nasze ubrania były prawie suche.

 

Gdy tylko wyspaliśmy się po podróży, postanowiliśmy dotrzeć do Muniradżiego. Rikszarz na słowo: ‘Muniradżi’ tylko kiwnął głową i zawiózł nas na miejsce. Nie wiem, jak ci rikszarze trafiają pod wskazane adresy, ponieważtrudno jest wypatrzeć numery domów! Wysiedliśmy i od razu zauważyliśmy gromadkęwiernych, których widzieliśmy wśród świty Muniradżiego w Holandii. Przywitaliśmy się z wielką radością, chwilę pogadaliśmy i ktoś odprowadził nas na miejsce. Weszliśmy w cuchnącą moczem bramę dużej kamienicy, by dostać się na pierwsze piętro. Tam, zaraz po przekroczeniu drzwi znaleźliśmy się w dużym salonie z ustawionymi pod ścianami niskimi sofami i ławami, nieco dalej, w mniejszym pokoju siedziała przed telewizorem gromadka dzieci. Na nasze spotkanie wybiegł jakiś pies. Wszędzie kręcili się domownicy i rezydenci domu Muniradżiego. Nota bene, przez nieporozumienie językowe, nie zorientowaliśmy się, że moglibyśmy zamieszkać w tym domu na czas oczekiwania. Cztery oficyny z krużgankami wychodziły na patio ozdobione fontanną i niewielkim ogródkiem. Mogło w tym domu przebywać jednocześnie wiele osób. Ktoś zapytał nas o cel przybycia. Gdy wyjaśniliśmy, że chcemy się zobaczyć z Muniradżim, ładna brunetka w średnim wieku, jak się później okazało - synowa, przyjaźnie skinęła nam głową i poprosiła, byśmy zeszli z powrotem do bramy i zapukali do drzwi zaraz za wejściem na piętro. Tak też zrobiliśmy, i po otwarciu drzwi, przez ciemnawy korytarzyk dostaliśmy się do niewiele lepiej oświetlonego pokoju, w którym mieszkał Muniradżi. Wiedzieliśmy, że jest ciągle jeszcze chory, więc czuliśmy tym większe skrępowanie. Przyjął nas bardzo sympatycznie, z uśmiechem. Po kilku minutach rozmawialiśmy o podróży, o strajku, który miał się jeszcze przeciągnąć. Darek zaczął dopytywać o możliwość wykonania murti Babadżiego, a Muniradżi nadal nie widział w niczym problemu. Omówili kilka szczegółów i Darek zamilkł zadowolony. Okazało się, że mamy możliwość, by za dwa – trzy dni pojechać do Hairakhanu taksówką.

 

Nadszedł dzień wyjazdu. Z nieba lał się potop! Kierowca starego, rozklekotanego samochodu załadował nasze bagaże, rozmieszczając je z demonstracyjną starannością. W dalszej drodze dowiedzieliśmy się, dlaczego tak postąpił.

 

Ruszyliśmy w przedostatni etap podróży, jak się okazało, najbardziej emocjonujący! Droga była wąska i kręta, jak to w terenie podgórskim, płynęły po niej strumienie wody spadające ze zboczy, a kierowca jechał z zatrważającąprędkością. Dawno nie powtarzaliśmy w myślach mantry z taką żarliwością! Na połowie dystansu taksówkarz zatrzymał się, wysiadł i ze strapioną minąpoprawiał ułożenie bagaży. Istny teatr grozy! Deszcz ustał, kiedy dotarliśmy do wioski. Teraz czekało nas ostatnie zadanie – wynajęcie tragarza i przewodnika, i zejście do kotliny, w której umiejscowiony był aszram. Oczywiście, przewodnicy i tragarze czekali w pogotowiu, był to ich chleb codzienny, a raczej – czapati codzienne.

 

Okazało się to niełatwe, chociaż bezpieczniejsze niż przeprawa wzburzoną o tej porze roku rzeką, Gautamą Gangą. Ścieżka stromo spadała w dół, kamienie były oślizgłe, drogę przecinały płynące we wszystkich kierunkach strumyki, a największym zagrożeniem było maziste, gliniaste błoto, po którym łatwo było zjechać w dół oraz wystające wszędzie, splątane korzenie. W dodatku siła grawitacji robiła swoje i wyglądało na to, że nie tyle schodzę co zbiegam z góry. Przewodnik ciągle pokrzykiwał: Asha, dire! (Asha, powoli!), a ja w pewnym momencie miałam wrażenie, że spływa po mnie deszcz, ale nie był to deszcz, lecz krople potu. Na dole, tuż przed drogą prowadzącą do wejścia zgubiłam w błocie klapkę i nie było szansy na to, by wyciągnąć ją z bagnistego błota. Przeszliśmy obok kilku ubogich chat skleconych z kamieni i gliny, mijając wieśniaczki w skromnych sari i prześliczne, śniade śliczne dzieci z zielonymi gilami wiszącymi u nosków. W końcu przez wąską, metalową bramę przeszliśmy do innegoświata: znaleźliśmy się na krużganku głównego budynku aszramu. Była to pora sjesty poobiedniej. Patrzyliśmy na długi, parterowy budynek z rzędem wyposażonych w pręty okien bez szyb oraz drzwi prowadzących do poszczególnych pokojów. Jeszcze tylko mały zgrzyt, ponieważ okazało się, że nasi przewodnicy zdarli z nas skórę za swoją usługę i trzeba było interweniować przy pomocy kogoś z obsługi aszramu. Niezbyt radzi oddali nadwyżkę. Potem poradzono nam, byśmy udali się do kuchni. Było już po lunchu, więc podano nam to, co zostało, zimne czapati i dal z ryżem, ale my na to wszystko rzuciliśmy się z apetytem. W tym czasie oszczędzaliśmy tak bardzo, że prawie przez cały czas chodziliśmy głodni. Po zakończeniu sjesty zostaliśmy zakwaterowani i otrzymaliśmy klucz do naszego pokoju. Podobało mi się skromne wyposażenie: drewniane łóżka bez materacy, na ścianach wieszaki na ubrania, jakiś stolik, wiadro na wodę i dwie lothy (dzbanki) dla celów higieny osobistej. W kącie miotła do zamiatania i zatykania okrągłego otworu w rogu pokoju. Służyłon jako odpływ na wypadek, gdyby ktoś chciał wziąć kąpiel w pokoju. Na noc zatykało się ten otwór miotłą, by uniemożliwić wejście niepożądanym gościom, których w tym klimacie nie brakowało: od wszelakich owadów i pajęczaków typu skorpion, przez rozmaite płazy i gady oraz małe ssaki. Nie lekceważyliśmy tegośrodka bezpieczeństwa, w aszramie dotąd opowiadało się, jak kiedyś ktoś chciałwejść do toalety i natknął się na wielką kobrę.

 

Z ulgą i radością rozpakowaliśmy bagaże i korzystając ze statusu nowo przybyłych, nie zostaliśmy jeszcze włączeni w karma-jogę, mogąc przeznaczyćnieco czasu na obejrzenie aszramu, co niezwłocznie zrobiliśmy.

 Najpierw szliśmy wzdłuż pawilonów domu gościnnego. Za nimi, z lewej strony widniała świątynia, z pozoru niewielka. Bojaźliwie zajrzeliśmy do środka, co nie było trudne, ponieważ wsparta na kolumnach, była otwarta z dwóch stron. Samo wejście do świątyni zostawiliśmy sobie na czas obrzędu. Potem wyszliśmy na rozległy taras z widokiem na górę Kailash, na której szczycie pojawił sięBabadżi po swoim zejściu na ziemię, i przebywał tam przez dwa tygodnie.

 

W dole ryczała wzburzona, brązowa od niesionego mułu Gautama Ganga. Widziałam, jak spieniony nurt niósł ze sobą kamienie i nawet głazy. Słyszałam, że byliśmiałkowie, którzy w tym czasie przeprawiali się przez rzekę, jadąc do Hairakhanu inną trasą, ale na samą myśl o czymś takim dostawałam dreszczy.

 

Po 108 stopniach symbolizujących 108 imion Boga zeszliśmy w dół, na dróżkęprowadzącą do dhuni, przez tereny przyszłego ogrodu. Mijaliśmy drzewka bananowe i krzewy o pięknych, mało jeszcze w Polsce znanych kwiatach. Wśród nich uwijały się motyle, ogromne i bardzo kolorowe. Doszliśmy do groty, w której celebrowano hawan, zdziwiło nas, że jest taka malutka...

 

Tego dnia mieliśmy okazję po raz pierwszy uczestniczyć w wieczornych obrzędach w wersji „full”. Najpierw kąpiel. Ponieważ woda w rzece była w tym czasie bardzo wezbrana i stwarzała niebezpieczeństwo dla przyjmujących rytualnąkąpiel, więc wszyscy korzystaliśmy z łazienek, które w niczym nie przypominały europejskich. Schodziło się po stopniach w dół do obszernego przedsionka z długimi umywalkami – kamiennymi korytami. Kolejki do kabin były długie, ale nikt się nie niecierpliwił. Korzystało się z wiadra i lothy. Najpierw nabierało się do wiadra wodę, potem mydliło ciało i spłukiwało przy pomocy lothy, a woda spływała po lekko spadzistej podłodze do otworu w kącie podłogi. Szybko przyzwyczaiłam się do tego sposobu mycia i nie przeszkadzało mi to, że woda nie była podgrzewana. Po kąpieli, przebrani w stosowne stroje, udawaliśmy się do dhuni na ceremonię hawanu.

 

Obrzęd wyglądał podobnie jak w aszramie w Holandii, z tą różnicą, żeświadomość miejsca, w którym byliśmy, nadawała mu w naszych oczach zupełnie inny typ przeżyć. Było to uczucie głębokiej czci pomieszanej z wdzięcznością,zaciekawieniem i wzruszeniem.

 

Kiedy siedzieliśmy na swoich miejscach przed rozpoczęciem ceremonii, zaobserwowałam, że niektórzy czytali sanskryckie pisma, siedząc w pozycji lotosu, z zapaloną świeczką postawioną na wewnętrznej stronie zgięcia w kolanie. Bardzo nam to imponowało! Sama ceremonia wyglądała identycznie jak w Holandii. Tyle że z pobliskich krzewów i drzew dobiegały krzykliwe odgłosy wielkich, kolorowych papug, przelatujących z gałęzi na gałąź.

 

Wdychałam duszne, wilgotne powietrze przepojone zapachem kadzidła, dymu z ognia i palonego ghee i coś we mnie radośnie krzyczało: Ja tu jestem! Jestem!

 

Po skończonym hawanie trzeba było dość szybko przemieścić się po 108 schodach do świątyni. Zaczynał się głośny hałas wszystkich dzwonów, dzwonków i kołatek zwiastujący początek aarati. Wsuwaliśmy się pospiesznie do świątyni, składając pranam i zajmując miejsce tam, gdzie się dało. Z podziwem spoglądałam na ogromny dzwon zawieszony w wyjściu do ogrodu. Pod sufitem wisiały rzędy mniejszych dzwonów. Osoby, które wchodziły jako pierwsze zwykle podchodziły do tych dzwonów i pociągały rytmicznie za zwisające sznury.

 

Bardzo cieszyło mnie to, że opanowałam znaczną część badżanów, lepiej mi się śpiewało. W miarę dyskretnie, bo z ciekawością rozglądałam się po twarzach uczestników. Faktycznie, było widać, że przyjechali tu wyznawcy z całegoświata. Trochę zaskoczyło mnie to, że w czasie aarati po świątyni swobodnie biegały psy i dzieci. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że psy i koty mają imiona bogów z hinduskiego panteonu lub imiona ludzkie. Odebrałam aarati w świątyni jako niesłychanie radosne, kolorowe i rozśpiewane.

 

Po skończonej ceremonii, z latarkami w rękach (latarki stanowiły obowiązkowe wyposażenie każdego gościa aszramu), udaliśmy się do pokoi po nasze naczynia, a potem - na kolację. Jedliśmy ją w długim przejściu za kuchnią.

 

Przyznam, że za pierwszym razem przeżyliśmy szok: w ciemności rozświetlonej nikłymi światełkami świec widać było dwa naprzeciwległe rzędy osób siedzących na długich, wełnianych chodnikach. Przed każdym stalowy talerz z miseczką na dal (rodzaj gestej zupy) i stalowy kubeczek.

 

Kitchen boys (chłopcy z kuchni), jak na nich mówiono, przechodzili wzdłużtych rzędów z wielkimi garami i tacam,i i nakładali kolejno ryż, dal i czapati, a do kubków wlewano wodę z pobliskiego źródła.

 

Taki zestaw stanowił podstawowe menu w aszramie, zmieniał się tylko rodzaj składników w dalu. Na ogół był to jakiś gatunek fasoli czy fasolki lub kostki sojowe.

 

Szybko zorientowałam się, jak należy to wszystko jeść, nie mając żadnych sztućców oprócz rożka zwiniętego z czapati. Obok mnie siedział wysoki, brodaty, długowłosy bramin i pożywiał się w niesłychanie wytworny sposób, który rzecz jasna, natychmiast od niego przejęłam, może nie tak wytwornie, ale skutecznie. Rozmawialiśmy przez parę minut i dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy na temat życia w aszramie.

 

A potem – spać! W głowie mi huczało ze zmęczenia i o mało nie wywróciłam się po drodze, ponieważ szłam z głową zadartą do góry, podziwiając gwiazdy, które zdawały się wisieć prawie nad głową i wyglądały tak, jakby było ich znacznie więcej niż w naszej szerokości geograficznej. Patrz! Powiedziałam do Darka: Krzyż Południa! Księżyc wisiał nad nami jak wielka, złota misa, aż sięchciało rękę wyciągnąć do niego!

 

Ledwo trafiliśmy do łóżek i wcale nam nie przeszkadzało to, że nie mamy materacy ani nic miękkiego do podścielenia. Ledwo dotarłam głową do zwiniętego swetra, który służył mi za poduszkę.

 

Ze snu wyrwał nas dźwięk trąbki. Spojrzałam półprzytomnie na zegarek: czwarta! Nie bardzo rozumiałam, o co tu chodzi z tą trąbką, lecz nagle mnie olśniło, że to pobudka. Z tego, co słyszałam, wstawali tak wcześnie ci, którzy szli na czandan. Przez chwilę zastanawiałam się, czy iść, bo głowa ciążyła mi strasznie, ale postanowiłam, że jednak pójdę. Darek jakoś dał się ściągnąć złóżka i podreptaliśmy do łazienki. O dziwo! Nie było tam prawie nikogo, weszłam do kabiny, położyłam świeżą odzież na taborecie, gdy usłyszałam: „Ania, chodźtutaj i zobacz, czy to jest skorpion!” Poczułam lód w kościach, ale odważnie wybiegłam z kabiny. Darek stał przy umywalce i pokazywał coś, co było źle widać w półmroku, ale to coś było grubaśne i czarne. Poczciwy żuk, tylko dużo większy niż te, z którymi dotąd się spotkaliśmy. Po tej atrakcji i kąpieli, poszliśmy do domku, w którym mieszkał Babadżi. Czekając na przyjście kapłana, siadało się na wyznaczonym miejscu, na malutkim placyku pod domkiem. Było jeszcze ciemno, w dole grzmiała i szumiała rzeka, a po gałęziach dużego drzewa uwijały się małpy. Wymarzony czas na medytację, ponieważ odczuwało się w tym miejscu ciszę, która przenikała w głąb serca...

 

O 5. przyszedł kapłan i otworzył drzwi, wszedł, nie zamykając ich za sobą,co oznaczało, że można wchodzić, ale z reguły po kilka osób, ponieważ pokój byłnaprawdę mały: z boku stało łóżko, na którym spał Babadżi, teraz stał na nim jego ogromny portret. Siedzieliśmy w milczeniu, obserwując jak kapłan rozcierałw miseczkach kolorowe pasty, po czym podchodziło się kolejno po czandan.

 

Potem zostało nieco czasu, więc niektórzy wracali, żeby trochę jeszcze podrzemać,poszedł też Darek, a ja usiadłam na tarasie, twarzą do góry Kailash i postanowiłam medytować. Kiedy tylko usiadłam na kamieniach tarasu, doszło do mnie, że cały obszar aszramu jest okryty ogromną, jakby kryształową czaszą, z okrągłym otworem u szczytu. Przez chwilę kontemplowałam z zamkniętymi oczami owo wrażenie, gdy przyszło mi do głowy, by poprosić o mantrę, na której mam medytować. Siedziałam w ciszy jakieś pół minuty, gdy usłyszałam jak z góry spływa powolne, dźwięczne, uroczyste: OM! Podjęłam tę mantrę i to było jak prawdziwe, duchowe powitanie. Po paru minutach czułam tę przepotężną, miłującą,pełną słodyczy moc Gospodarza tego miejsca...

 

Ta chwila zmyła ze mnie wszelkie doznania codzienności i pospolitości. Odtąd, wszystko, co robiłam, mówiłam i myślałam, stało się uświęcone i pełne znaczenia o zakresie przekraczającym realia materialnego świata. Wszystkie czynności, słowa i myśli szły do innych adresatów, niż byli nimi ci, którzy przyjmowali je na ziemskim planie...

 

Ocknęłam się i poszłam po Darka, żeby iść z nim na poranny hawan. Nie dałsię ściągnąć ani na hawan, ani na aarati. Trudno! Poszłam sam i poczułam, że chyba będę w tym wszystkim sama!

 

W dhuni cieszyłam się wspaniałą atmosferą do medytacji, zresztą wszędzie były tam miejsca, gdzie mantra sama łagodnie przesuwała się przez umysł, jak koraliki mali przesuwane palcami.

 

W świetle dnia wnętrze świątyni prezentowało się mniej tajemniczo, za to mogłam wychwycić więcej szczegółów: ołtarz zastawiony obrazami, ze stojącą z boku wielka lagą bambusową, z którą Babadżi się nie rozstawał i która pełniła funkcję błyskawicznie działającego środka przywracającego równowagę duchową.Nie, żeby ktoś dostawał nią lanie! Babadżi miał ten zwyczaj, że gdy ktoś zachowywał się lub nawet tylko myślał niewłaściwie, podchodził do delikwenta i zadawał błyskawiczny cios w jego głowę. Podobno ból był straszny, chociaż trwałułamek sekundy, a uderzony natychmiast odzyskiwał jasną samoocenę swojego zachowania i naprawiał swój błąd.

 

Po Jego odejściu odpowiednikiem tego postępowania był fakt, że bardzo często osoby, które coś przeskrobały, znienacka uderzały o coś głową albo cośje uderzało. Sama tego doświadczyłam, kiedy brzydko o kimś pomyślałam. Interwencja w postaci kubka, który z półki spadł mi na głowę, była natychmiastowa i skuteczna!

 

Po zakończeniu aarati mieszkańcy aszramu siadali w kole i zaczynał siękarma-joga-meeting, czyli przydział karma-jogi do wykonania w danym dniu. Była to także pora zgłaszania wniosków, propozycji, czy nawet skarg.

 

Zgłaszaliśmy się do poszczególnych prac: sprzątania terenu, świątyni, czyszczeniałazienek i toalet, zamiatania 108 stopni, itd.

 

Zgłosiłam się do zamiatania 108 stopni i ochoczo wzięłam się do pracy. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe – zmęczenie po podróży jeszcze mnie nie opuściło, zrobiło się gorąco i parno, a tu trzeba było machać raźno tą miotełkąz trawy. Ze mną pracowała sympatyczna Angielka, wiec podśpiewując badżany pracowałyśmy i nawet nieźle nam to szło.

 

Nie pamiętam, co miałam robić potem i po południu, ale pamiętam, że czułam się znakomicie, dokładając się do dzieła polepszenia siebie i wszechświata, bo tak jest rozumiane działanie karma-jogi.

 

O 12. zatrąbiono na lunch, który spożywaliśmy na otwartej przestrzeni, chyba że padało, wtedy uciekało się do przejścia przy kuchni. Zaczynały sięrozmowy, nawiązywanie znajomości, wymiana doświadczeń.

 

Po popołudniowej sjeście, którą skwapliwie wykorzystałam na spanie, znowu porcja karma-jogi, znowu kąpiel, dhuni i aarati, znowu kolacja i – spać.

 

Tak toczył się kołowrotek życia w aszramie – życia pozornie jednostajnego, spokojnego, w niezmiennej kolejności wszelkich czynności i w atmosferze uświęcenia oraz ciągłego odczytywania podtekstów, jakie niosły ze sobąposzczególne prace, doświadczenia i wypowiadane słowa...

 
Z zapałem wchodziłam w życie aszramu. Pracowałam gorliwie, ale nie ponad siły, ponieważ nikt tego od nas nie wymagał. Dusza, uświęcona tą pracą, mantrąi otoczeniem pogrążała się w coraz większym uczuciu spokoju, komfortu i radości. Poznawałam otoczenie, zaprzyjaźniałam się z niektórymi kobietami, więc miałam z kim porozmawiać w czaj szopie przy szklaneczce czaju i ciastku za 1 rupię. Z czasem, w ciągu kilku dni stanowiłyśmy zgraną grupkę, która razem zgłaszała się do karma-jogi. Rozprawiałyśmy o wszystkim, łącznie z naszym życiem osobistym, wrażeniami z pobytu i doświadczeniami duchowymi. Część z tych kobiet poznałam już w aszramie w Holandii, więc czułyśmy się jak stare znajome. Było sympatycznie, czasem nawet zabawnie.

 

Urocza, delikatna Amerykanka, Jen miała poważne kłopoty z zaakceptowaniemżycia w aszramie, przerażały ją wieczorne ciemności, częste wyłączenia światła, posiłki spożywane na ziemi i w dodatku rękami. Nie chciała chodzić na większośćceremonii, ponieważ brakowało jej snu. Poza tym, jak prawie wszystkim nam, dokuczały jej dolegliwości trawienne. No cóż, zmiana wody, zmiana diety dały się we znaki nawet tym, którzy już wielokrotnie odwiedzili Indie. Rosła Hiszpanka, Otylia starała się mobilizować Jen, ale wszystkie jej wysiłki spełzły na niczym, ponieważ sprowadzały się właściwie do poganiania jej i zachęcania, by nie pieściła się z sobą. No cóż, kobieta, która zdecydowała sięprzeprawić z wystraszonym przewodnikiem przez ryczącą Gautamę-Gangę, i straciła w jej nurtach plecak wraz z dobytkiem, rzeczywiście mogła patrzeć na Jen, jak na wypieszczoną panienkę, która przejmuje się jakimiś błahostkami.

 

Darek jakby się odsunął, niechętnie wykonywał karma-jogę, miał pretensję,że nikt nie chce mu pomóc w sprowadzeniu materiałów do rzeźbienia, rzadko chodził na aarati i hawan.

 

Żyłam, starając się widzieć tylko pozytywne strony tego aszramowego życia. Ale nie dało się! Nie uszły mojej uwadze małe, białe paczuszki podawane z rąk do rąk, pod stolikami czaj-shopu. Nie mogłam nie zauważyć podekscytowanych, chwiejących się na nogach Hindusów, upojonych czerezem, który w Indiach paliło się nagminnie. Potem okazało się, że ci spośród wyznawców, którzy najbardziej na karma-joga mitingach narzekali na brak dyscypliny, sami mieli kłopoty tak wielkie, że kiedyś trzeba było ich nieść do pokoju, bo nie mogli kroku zrobićo swoich siłach. Któregoś dnia, podczas popołudniowej sjesty obudziłam się ze snu i właśnie miałam wstać, gdy nagle gwałtownie otworzyły się drzwi i wtargnąłprzez nie jeden z szanowanych sadhu, których zwykle wita się pokornym pochyleniem, dotknięciem ich stopy, a potem swojego czoła. Lecz on nie wydawałsię czekać na moje hołdy, podbiegł do mnie rączo, chociaż był to siwiuteńki staruszek i wołając coś z wielkim uniesieniem i radością, zaczął mnie obcałowywać po policzkach i dalej coś wykrzykiwać. Zdrętwiałam na te nagłe wybuchy czułości. Na szczęście poszedł sobie, wykrzykując swój zachwyt w przestrzeń przed sobą...

 

Wszystko to usiłowałam sobie jakoś zinterpretować, tak żeby nie pobudzać w sobie nietolerancji. Lecz budząca się spostrzegawczośćzaczęła pracować na coraz szybszych obrotach.

 

Czując dyskomfort, zastanawiałam się, jak z tego wybrnąć, gdy nagle ogłoszono po aarati, że w aszramie w Chianoulli trwają przygotowania do święta Navaratri (święto na cześć Boskiej Matki), które miało się odbyć w październiku. Należało przygotować pokoje dla około 500 gości, więc proszono, aby zgłaszały się osoby chętne do wykonywania tej pracy. Oczywiście, natychmiast skorzystałam z propozycji, jak i moje dwie najbliższe kompanki. Darek został, a ja z radością wyruszyłam do aszramu, który leżał jakieś 4000 km wyżej niż Hairakhan. Bardzo byłam ciekawa, jak to jest „prawieże w Himalajach”.

 

Jechałyśmy autobusem, potem taxi-busem, podziwiając po drodze „prawdziwe”Indie. Maleńkie, białe świątynki z bajecznie kolorowymi dachami, kolorowo odzianych wieśniaków i wieśniaczki o posturze królowych, dzięki dźwiganiu ciężarów na głowach, niewielkie miasteczka pełne kolorowych sklepów i kramów z dosłownie wylewającymi się na ulicę towarami. I wszędzie, dosłownie wszędzie, ogromne tłumy ludzi – na poboczach, na chodnikach – całe rodziny z dziećmi, pojedyncze osoby, czasem kapłani, bramini w pomarańczowych szatach, niekiedy nawet ze świętymi, białymi wołami, tragarze z tobołami na głowach i hałaśliwe riksze przemykające się pomiędzy białymi taxi-busami, które trąbiąc niemiłosiernie i zupełnie bez potrzeby, łamały wszystkie możliwe przepisy drogowe.

 

Podziwiałyśmy ten egzotyczny, bajecznie kolorowy świat pachnący dymem z lichego tytoniu, rozgrzanym olejem z pierwszego tłoczenia ulicznych maleńkich garkuchni, wonnymi olejkami, których co rano używały kobiety, nie żałując ich także swoim małym córeczkom. Kiedyś, w przerwie w podróży, zobaczyłyśmy mamę, która niosła w ozdobionych licznymi bransoletami ramionach śliczne bobo. Nie trzeba było pytać, czy to chłopczyk, czy dziewczynka, bowiem maleńka miała oczęta obwiedzione czarnymi kreskami i pomalowane na czerwono usteczka. Nie wiem, jak jest teraz, ale w tamtym czasie z podziwem kontemplowałam nieuchwytny czar kobiecości Hindusek. Pomijam już to, że te wiejskie kobiety miały wyprostowane sylwetki i dumną postawę królowej, przy czym stąpały leciutko, wręcz zwiewnie. Było w nich coś, czego nie mająEuropejki, coś zupełnie odmiennie fascynującego, tajemniczego, uwodzicielskiego, chociaż żadna nie zachowywała się prowokująco wobec mężczyzn. W New Delphi zauważyłam, że cywilizacja i komfort życia zabijały w kobiecie te cechy, ale to już inny temat.

 

Drogi były znacznie lepsze i szersze, chociaż nadal bardzo niebezpieczne. Wszędzie znaki ostrzegające przed nadmierną szybkością, a raz na skale zobaczyłam napis: „Lepiej do domu wrócić później niż wcale”. Nic dodać, nic ująć! W końcu, porządnie zmęczone zatrzymałyśmy się w Ranikhet, by zrobić niewielkie zakupy. Rozśmieszyła nas duża, brązowa małpa, która przez jakiś wisiała na gałęzi drzewa nad straganem z owocami. Bacznie obejrzała towar, po czym szybko zeskoczyła, chwyciła dorodną pomarańczę i wskoczyła z powrotem na drzewo. Sprzedawca tylko spojrzał za nią i wrócił do klientów. Przypadkiem zajrzałyśmy do laboratorium analitycznego. Oj, nie wyglądało ono tak jak nasze bielutkie, estetyczne, czyściutkie pomieszczenia! Jakieś stare, drewniane sprzęty, półki pełne słoików z jakąś brązową zawartością. Hm! Tu prawie wszyscy mają robaki! – pomyślałam i od razu zaczęło mi burczeć w brzuchu.

 

Po kilku minutach jazdy przez górski, niezbyt gęsty las znalazłyśmy się w miejscu, które na najbliższe cztery miesiące miało się stać moją przystanią.Aszram był rzeczywiście ogromny: dużo większy budynek świątyni, domy gościnne ustawione w czworobok, z dużym patio pośrodku. Jeszcze inne zabudowania, których zastosowanie poznałam później. Wszystko to robiło duże wrażenie. Ale ile też było do zrobienia! A ile do nauczenia się! Tego nawet nie przewidywałam!

  

Jest rześki, słoneczny poranek. Stoję na dziedzińcu świątyni. Przed sobą mam widok, który zapiera dech w piersiach: połyskujące w słońcu, ośnieżone masywy gór, czerwonawe promienie słońca tańczące po wklęsłym menisku zbocza Nandy Devi. Za chwilę blask jakby odrywa się błyszczącej ścianyśniegu i lodu, i przemieszcza się po szczytach i stromych zboczach sąsiednich gór. O tak wczesnej porze żaden hałas, żaden dźwięk nie zakłóca ciszy. Patrzę na swoje bose stopy w klapkach, odbijające opalenizną od bieli lekkiego śniegu, który zaścieliłdziedziniec, by zniknąć za godzinę, kiedy roztopi go słońce, które teraz szybko wzbija się w górę, malując swym blaskiem żywy, pełen niesłychanej dynamiki obraz ognia szalejącego po majestatycznych szczytach Małych Himalajów.

 

Stojąc tak w podziwie, jednocześnie snuję myśl, a właściwie pytanie, które towarzyszyło mi na każdej z moich ścieżek duchowych: Czego chcesz mnie nauczyć? Czego chcesz mnie nauczyć, Babadżi?

 

Kiedy przyjechałam do Heidakhanu, doceniłam w pełni działanie karma-jogi, oczyszczającej umysł i uświęcającej ducha w niemym wielbieniu Boga poprzez pracę, która miała wpływ na wszystko, co istnieje i dawała wkład w dzieło harmonizowania Wszechświata, dzięki harmonizowaniu siebie.

 

Jednocześnie miałam świadomość, że wszystko, co tam sięwydarzyło, w jakiś niepojęty sposób jest zapowiedzią wydarzeń, które miały nadejść w przyszłości. A działy sięrzeczy niepokojące, jak chociażby moje rozdzielenie się z Darkiem, zetknięcie z problemem uzależnienia albo w sumie niezbyt „groźna” perspektywa pracy przy sprzątaniu.

 

Kiedy jechałam z moimi koleżankami autobusem do Chillianuoli obserwowałam prześliczną, małą świątyńkę, położoną w dolinie, blisko zbocza niewielkiej góry, na którą wjechaliśmy wąską górską drogą.Autobus nie mógł jechać na wprost, wspinając się w górę, ponieważ zadziałałaby zbyt mocno siła grawitacji. Początkowo nie zwróciłam na to uwagi, ale przy którymś okrążeniu spostrzegłam, że widzę dach tej świątyni z coraz to wyższej perspektywy. Wtedy olśniło mnie, że tak właśnie wygląda nasz rozwój duchowy: wspinamy się nie "na wprost", nie szybujemy, lecz poruszamy się ruchem spiralnym, przerabiając te same paradygmaty sytuacji i zachowań, za każdym razem na coraz wyższym poziomie. To są wszystkie te momenty, kiedy staje przed nami to samo lub podobne wyzwanie, ale o ileż trudniejsze!

 

Ten właśnie widok wyłaniał się z mojej pamięci za każdym razem, gdy zapalała mi się czerwona lampka i czułam, że nie sprostam...

 

Życie w aszramie było bez porównania trudniejsze niż w Haidakhanie. Na samym wstępie należało przygotować mnóstwo pokojów. Wyciągałyśmy z magazynu ogromne sienniki, by rozłożyć je na wszystkich dostępnych tarasach i dziedzińcach, aby wywietrzyły się na słońcu. Samo sprzątanie pokojów było o tyle uproszczone, że okna nie miały szyb, tylko kraty, które wystarczyło oczyścić miotełką z kurzu. Czyściłyśmy toalety i łazienki, wycierałyśmy z kurzu skromne umeblowanie, a na koniec wychlustywało się na podłogę wiadro wody iściągało ją szeroką szczotką do odpływu. Podłogi wysychały błyskawicznie. Potem należało ułożyć materace na łóżkach, przynieść koce... i dalej, następny pokój.

 

Po kilku dniach słaniałam się na nogach, może nawet nie dlatego, że praca była zbyt ciężka. Miałam zwyczaj, jeszcze z Haidakhanu, by nie jadać śniadań (dla oszczędności), jednak nie wyszło mi to na zdrowie. Pewnego dnia szłam, niosąc przed sobą ogromniasty siennik. W pewnym momencie potknęłam się o coś, wywróciłam, miękko lądując na materacu. Nic mi się nie stało, tyleże miałam problem ze wstaniem, jakby ktoś odciął mi dopływ paliwa. Od tamtej pory, w sympatycznym czaj szopie, przed pracą pałaszowałam w towarzystwie moich kompanek opaloną nad płomieniem gazowym bułkę z jakimś serem i pomidorem, zapijając ją pysznym czajem. Doszłam do siebie, ale z Jen zaczęło się cośdziać: ciągle siadała, wzdychała, na czole perliły się jej kropelki potu. Kiedy pytałam ją, co się dzieje, odpowiadała, że nie ma sił. Faktycznie, tak było, dziewczyna powłóczyła nogami. Kiedy skarżyła się, Otylia, która stała się kimśw rodzaju naszej „brygadzistki”, odpowiadała: Jeśli nie możesz pracować, możesz wyjechać. Nie teraz, po lunchu! Starałam się trochę hamować jej zapędy, lecz szybko zrozumiałam, że jak w Haidakhanie i jak w Holandii - nie muszę wyręczaćGospodarza tych włości: nasza przywódczyni zachorowała na bardzo ciężkie zapalenie płuc, dwa tygodnie przeleżała w gorączce, więc automatycznie została odsunięta od tej pracy. Choroba bardzo ją zmieniła, zrobiła się bardzo kochana i współczująca. A do nas dokooptowały dwie dziewczyny i całkiem nieźle nam szło.

 

Pewnego dnia, gdy zamiatałam miotełką jakiś chodnik, zauważyłam, że w zamyśleniu przygląda mi się sympatyczna, urodziwa kobieta, około trzydziestki, z grubym, czarnym warkoczem. Następnego dnia teżją spotkałam i następnego także. Trzepałam jakiś chodniczek, gdy nieoczekiwanie zagadnęła mnie: Czy masz dzieci? Nie zaskoczyła mnie nawet jej bezpośredniość,więc odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie. Po czym ona uśmiechnęła się do swoich myśli i odeszła.

 

Potem ktoś mi powiedział, że jest to synowa Muniradżiego, który mieszka w pobliżu. Przelotnie obejrzałam dom, z którym niedługo przyszło mi się związać na jakiś czas.

 

Przygotowania dobiegały końca, do aszramu zjeżdżali goście. Zrobił się ruch, gwar i ... nawet bałagan. Słychać było rozmowy i okrzyki w języku angielskim, włoskim, niemieckim, francuskim i wielu innych, których nawet nie mogłam zidentyfikować. Rano długie kolejki do łazienek, tłumy przy porannym czaju, wszędzie ruch, suszące się kolorowe sari i pandżaby rozwieszone na sznurkach, na dziedzińcu lub ułożone na dachach.

 

Jen niknęła w oczach, dręczyła ją tęsknota za domem, za ciepłą wodą, za rodzicami, za pizzą, płakała po nocach. Zrobiłam jej trzy zabiegi reiki, po których odżyła, a ktoś podarował jej Bhagwat Gitę, której lektura nieco wygnała z jej umysłu prześladującą ją wizję Boga, który zabija ludzi.

 

Noce były bardzo zimne, przydziałowe koce nie wystarczały, a o dodatkowych można było tylko pomarzyć przy takiej ilości ludzi. Sweter zarzucony na koc musiał wystarczyć, a i tak nie mogłam zasnąć,dygocząc z zimna na materacu położonym na podłodze i próbując rozetrzeć stopę o stopę. O trzeciej wstawałam, bo wtedy jeszcze można było swobodnie skorzystać złazienki, a potem szłam do budynku, w którym otrzymywaliśmy czandan. Były to chwile, których nie zapomnę: ciemna jeszcze noc, rozgwieżdżone niebo, cisza. I w tej ciszy gromada ludzi otulonych w szale, siedzących na chodnikach, w skupieniu, w medytacji... Nie umiem tego oddać słowami, ale były to dla mnie chwile, kiedy zdawało mi się, że czuję dotknięcie Boga... że jestem z Nim sam na sam...

 

Któregoś wieczoru do naszego pokoju przyszedł ktoś i zapytał, czy jedna z nas zechciałaby uprasować rzeczy Muniradżiego. Zgłosiłam się chętnie.

 

I tak weszłam do tego tajemniczego domu. Prasować nigdy nie lubiłam, ale zrobiłam to dobrze, więc poproszono mnie, abym przyszła jeszcze raz. Potem, żebym coś wyprała, potem – posprzątała. Wszystko to robiłam chętnie i z oddaniem. Dla mnie była to karma-joga. Moja gospodyni była widocznie zadowolona z pracy, którą wykonywałam, skoro postanowiła„przedstawić” mnie swojemu teściowi, którego zresztą uwielbiała, jako osobę pracującą w tym domu. Zostałam zaakceptowana pod warunkiem, że będęuczestniczyć we wszystkich ceremoniach i zajęciach.

 

I tak zaczęła się najtrudniejsza, bo wiodąca do wielu rozterek próba w moim życiu, a zarazem zapowiedź tego, co miało nastąpić później.

 

 

VII. Babadżi – kopniak na rozpęd czy przerwa w CV ducha?

Na początek - parę słów wyjaśnienia:  Było już tak, że cały ten cykl postów usunęłam z bloga. Powodem była tragiczna wymowa części opisującej mój dalszy pobyt w aszramie u podnóża Himalajów oraz powrót do Polski i to, co po nim nastąpiło.

Jednakże znalazła się Istota, której jestem bardzo wdzięczna za słowa zachęty, zainspirowała mnie bowiem do zapisania tych wspomnień po raz drugi. Przyznałam Jej rację, ponieważ wydaje mi się, że nie powinnam zostawiać bez podsumowania już obecnie kilkudziesięciu lat swoich poszukiwań duchowych. Być może moje spostrzeżenia i wnioski staną się dla kogoś pomocą czy wskazówką – odsyłaczem do dalszych dociekań i w efekcie – do stworzenia sobie swojego własnego obrazu tego fenomenu, jakim jest wiara, pozycja Istoty Ludzkiej wobec Boskości oraz odnalezienie w sobie tej Boskiej Iskry. Jeśli tak będzie, sprawi mi to radość, że nie zmarnowałam energii, którą tak obficie mnie obdarowano w mojej pielgrzymiej wędrówce ku Zrozumieniu umysłem i Sercem… Niechaj powrócą wspomnienia, a wraz z nimi, niechaj wzmocni się moje poczucie wdzięczności za Wszystko.
Uwaga: Wszystkie imiona są zmienione.
 


Powolne zdejmowanie masek

Od chwili, gdy złożyłam pranam Shri Muniradżiemu w jego domu, stałam się zaakceptowaną karma-joginką, która wykonywała co prawda pracę niezbyt szanowaną jako taka, lecz z uwagi na osobę Gospodarza, nadającą mi status kogoś szczególnie błogosławionego.

Dni mijały bardzo pracowicie, praktycznie oprócz obecności podczas porannych i wieczornych nabożeństw całe dni spędzałam w domu i ogrodzie. Nie odpoczywałam prawie nigdy, pędząc od zajęć do zajęć, zawsze uśmiechnięta, szczęśliwa, że mogę wykonywać prace dla następcy Babadżiego. Dom był duży, więc było co sprzątać, trzepać, wietrzyć i myć. Nie zważałam na dłonie pokryte czerwonymi plamami, spierzchnięte od prania przed domem w październikowym chłodzie. Bywało, że przyglądały się tej czynności z wielką ciekawością przechodzące sąsiadki. Oczywiście, prałam ręcznie, pocierając w dłoniach poszczególne sztuki, czasem posługując się małą szczoteczką. Hinduskie panie, zapewnie z racji niedostatecznej ilości wody robiły to inaczej: Moczyły pranie w jednym wiadrze z wodą, wyciągały z niego „sztukę”, posypywały proszkiem do prania i rytmicznie – pac! pac! uderzały o stopień schodków lub płaski kamień, po czym energicznie płukały w drugim wiadrze, następowały uważne oględziny i powtórka, aż do skutku. Przypominała mi się w takich chwilach metoda „rzeczna”, kiedy w Hairakhanie pracz zwijał np. sari w długiego węża, składał na pół i rytmicznie uderzał o powierzchnię wody, powtarzając głośno: Ram! Ram! Ram! Pięknie wyglądał kamienisty brzeg Gautamy Gangi, cały udekorowany kolorowymi sztukami odzieży, rozłożonymi do schnięcia na płaskich kamieniach przybrzeżnych. Ale ze względu na temperaturę w południe ta oryginalna wystawa trwała bardzo krótko!

Bywały trudniejsze momenty, kiedy zauważałam, że moja gospodyni dyskretnie kontroluje moją pracę, kładąc np. włos na ramie lustra, czy monetę w jakimś niewidocznym miejscu, by zobaczyć, czy nie zniknie po moim przejściu z miotełką. Jednak dobrodusznie machałam ręką na te sprawdziany, nawet wtedy, gdy jedna ze współmieszkanek aszramu opowiadała mi, że pracowała tak jak ja, i w końcu poczuła się tak bardzo wykorzystywana, że zrezygnowała. Zdawało mi się, że ja nigdy tego nie zrobię i doszło nawet do rozmowy z gospodynią, w której zdeklarowałam swoje wielkie oddanie dla tej pracy, a ona zaproponowała, że jeśli chcę zostać w Indiach, otrzymam pomoc w wyrobieniu następnej wizy…

Do dzisiejszego dnia nie wiem, jak to się stało, że powoli wszystko zaczęło się sypać, ale jestem pewna, że miałam to w swoim „rozdzielniku” na to wcielenie.

Najpierw powolutku zakradła się do mnie grypa. Nie taka jak w Europie, to była grypa na miarę mistrzowską z całym theatrum wykręcanych bólem stawów, temperaturą na granicy majaczenia, dygotem i kaszlem aż do sforsowania mięśni brzucha!  Trzęsąc się na materacu w swoim pokoiku w domu gościnnym aszramu marzyłam o domowej herbatce z cytryną, a nie miałam nawet siły, by wstać i nalać sobie wody do kubka. Ktoś mnie w tym czasie wykonywał za mnie karma jogę, czasami  zaglądano do mnie, by spytać, czy czegoś mi nie potrzeba, ale ja potrzebowałam tylko snu…

Z dzisiejszej perspektywy widzę, że w swojej skwapliwie okazywanej gorliwości nie uszanowałam swoich praw do wypoczynku, do spokojnego zjedzenia posiłku, chcąc za wszelką cenę „wykazać się”, tylko komu? Sobie? Moim Gospodarzom? A może samemu Babadżiemu, który wcale nie potrzebował ode mnie tej pracy, ponieważ była to moja lekcja, moja osobista praca nad przekształceniem siebie. Nic wówczas nie zrozumiałam! Teraz widzę, że to, co robiłam, było nie tyle karma jogą co przejawem potrzeby bycia zaakceptowaną przez ludzi, których wówczas uważałam za swoje najwyższe autorytety duchowe. Ale choroba wytrąciła mi narzędzia z rąk i nawet po względnym powrocie do zdrowia nic już nie było takie samo. Moje zastępczynie, trzy Niemki, bardzo ucieszył fakt, że wrócę do pracy, a mnie ciągle jeszcze brakowało sił. Kiedy przyszły do mojego pokoju, by zapytać, dlaczego jeszcze nie przyszłam do pracy, tłumaczyłam im, opierając się o ścianę, że jestem słaba i jeszcze nie mogę pracować. Odpowiedzią były zmarszczone brwi, surowe spojrzenia i wyrzucanie mi lenistwa i pieszczenia się z sobą. Dziś mogę powiedzieć, że wówczas przerobiłam wielką lekcję przebaczenia wszystkim Niemcom pracującym w obozach koncentracyjnych. Kiedy tak stałam i słuchałam ich perswazji, nagle zobaczyłam obraz mojej Matki, wychudzonej, w cienkim pasiaku, chorej, słaniającej się przed rosłą, tęgą kapo (tak nazywano nadzorczynie w obozie), która w mroźny poranek wyganiała ją z pryczy na poranny apel. Wstrząsnęła mną drastyczność nie tyle tej wizji, co samego porównania, jakie błyskawicznie pojawiło się w mojej głowie. Bez słowa odwróciłam się i położyłam na łóżku.  Odeszły, a ja przebaczałam... przebaczałam... przebaczałam. W efekcie wieczorem, kiedy po raz pierwszy po przerwie pojawiłam się w świątyni, moja rozmówczyni podeszła do mnie  z ładną, wyszywaną czapeczką i wręczyła mi ją w geście przeprosin. Od tego czasu zaczęłam zdrowieć, ale także mniej siebie poganiałam, za to baczniej rozglądałam się wokół siebie, dostrzegając wiele zjawisk i zachowań, które były zwyczajnym skutkiem  ułomności ludzkiej, ale dla mnie było to wówczas tak, jakby pomnik Mistrza spadł z cokołu. Po zakończeniu Navratri (jesienne święto ku czci Boskiej Matki) aszram opustoszał i zaczął się inny, luźniejszy porządek dnia. Teraz o 7. rano budził mnie świergot ptaków, które nazywałam „czaj-ptaszkami”, ponieważ w krótką chwilę potem rozlegały się śpiewne okrzyki: Garam czaj! Garam czaj! (gorący czaj). Wystarczyło wskoczyć w pandżab, okręcić się  szalem i ze stalową szklankę w ręku zejść na patio, gdzie stał ogromny kocioł z parującym, aromatycznym napojem, rozlewanym wielką łyżką do podstawianych naczyń. Potem, w ciszy poranka, na schodkach wypijało się swoją porcję, aby z następnie udać się w kierunku pomieszczenia z łazienkami, obok którego stał jeszcze większy kocioł, w którym od 3. w nocy  grzano wodę do mycia. Każdy podstawiał swoje wiadro, które napełniano do 1/3 wysokości i taka ilość zmieszana z zimną wodą z kranu musiała wystarczyć na kąpiel. Na wieczór przygotowywano taką samą porcję. I tak warunki były znacznie lepsze niż w Hairakhanie, ponieważ w wodzie nie pływały żadne larwy, a kabiny były przestronniejsze i jaśniejsze. Jednakże kąpiel przy 10 stopniach Celsjusza  na dworze i niewiele więcej w środku była swego rodzaju wyczynem! Potem sprawy ruszały według ustalonego porządku: śniadanie w małym czaj shopie, zwykle była to bułka przypiekana nad gazem z oryginalnym topionym białym serem i pomidorem, do tego herbata z limonką oraz imbirem. Potem zbieraliśmy się na poranne aarati, po którym następował karma joga meeting, praca, czyli owa karma yoga, lunch, sjesta, znowu karma yoga, kąpiel, wieczorne aarati i kolacja – w cieplutkiej kuchni, kiedy podawano nam gorące czapati prosto z blachy, na której  się przypiekały, nadymając się jak niewielkie, płaskie baloniki. Było coś domowego w tej atmosferze, w tym siedzeniu w kuchni, gdzie uśmiechnięty Radżu nakładał nam obficie jedzenie, a nas ogarniało błogie rozleniwienie z powodu otulającego ciepła. Jak w domu… Kiedy myślałam o domu, czułam lekki skurcz w sercu i zakłopotanie, ponieważ tak naprawdę w Polsce już nie miałam stałego miejsca pobytu, a świadomość, że cały świat może być moim domem wydawała mi się radosna, dopóki trwała ta niesamowita podróż. Zauważyłam, że nie wszyscy z dotychczasowych rezydentów mogą tutaj zostać, niektórym stanowczo doradzano powrót do domu, do ich rodzin i nierozwiązanych problemów, od których tak prawdę mówiąc … uciekli. Niektórzy wyjeżdżali z bólem w sercu i z niepokojem wypisanym na twarzach. Ja sama czułam się niezagrożona, o ile to dobre słowo, ponieważ moja rodzina, czyli Darek, znajdowała się niezbyt daleko, a wiza miała ważność jeszcze przez siedem miesięcy, więc był czas na ustalenie, co jest dla mnie najważniejsze w obecnym życiu.

Choroba jednak zrobiła swoje, pozbawiając mnie tego radosnego uniesienia, praca więc stała się ciężka a myśli przyziemne. Nie byłam już eksploatowana tak mocno, dlatego wiele godzin spędzałam na tarasie domu gościnnego, czytając w promieniach słońca wypożyczone z biblioteki aszramu Bhagawad Gitę i Upaniszady w wersji angielskiej. Marzyłam o nauczeniu się sanskrytu…
 
Nagle w ten ustalony komfort i porządek wtargnął jak burza Darek, który ukończył murti Babadżiego w Hairakhanie i przyjechał chyba nieusatysfakcjonowany swoim dokonaniem, skoro zamierzał stworzyć kolejne tu, w Chilliaunolli!  Nie powiem, że powitałam go z radością, ponieważ od razu przejął wszystkie sprawy w swoje ręce, łącznie z tym, że zabronił mi dalszej pracy, co było szokujące zarówno dla rezydentów, jak i mieszkańców Domu. Miałam odpoczywać, chodzić z nim na spacery i pomagać mu jako tłumacz! Co ciekawe, nic się nie zawaliło, nikt mnie nie potępił za to, że nie pracuję. Z jednej strony byłam na niego wściekła, że tak mną rządzi, ale z drugiej - chciałam zobaczyć nieco świata poza aszramem, tym bardziej że tuż za jego bramą grupa robotników sprowadzonych z Nepalu budowała wielki szpital, który miał służyć okolicznej ludności. Zaskoczyło mnie to, że mężczyzn było niewielu, natomiast kobiety pracowały jako pomocnice murarzy. Był to wręcz wstrząsający widok, kiedy drobna, szczupła kobieta, z dzieckiem zawiniętym w chustę z przodu, stawała przed długą, drewnianą kładką prowadzącą na piętro budynku, a murarz nakładał cegły na gumowy pierścień owinięty materiałem jak u tragarzy, umieszczony na jej głowie. Przy czwartej cegle z reguły było to dość i zaczynała się powolna wędrówka pod gorę, z balansowaniem wysokim ciężarem, po chwiejącej się desce, w dużym skupieniu i z wyraźnym wysiłkiem. I tak przez cały dzień, aż do wieczora, kiedy w końcu można było przygotować jakiś posiłek i wykąpać się, leżąc w bieliźnie z błogim uśmiechem na twarzy, w wanience ustawionej na dziedzińcu, w wodzie nagrzanej w słońcu, z dzieciaczkiem na piersi. Współczułam tym kobietom z powodu tej ciężkiej pracy, wiedząc jednocześnie, że była ona szczytem ich marzeń i szansą na przetrwanie, o którą zapewne szczerze i gorąco się modliły. Później dowiedziałam się, że mężowie chętnie przebywali w czaj szopie, w czasie gdy ich żony pracowały…

Przyszedł jednak i na mnie czas, bym uświadomiła sobie, że coś się kończy. Pewne tragikomiczne wydarzenie przyczyniło się do tego, że zaczęłam wręcz tęsknić za Polską. Męczył mnie poranny  i wieczorny chłód, ciało tęskniło za gorącą kąpielą. Rankami na trawie pojawiał się drobny śnieg i nie wystarczała mi ta odzież, która miałam ze sobą. Ale nie te niedostatki zdecydowały. Wracam do naszej przygody: Wyruszyliśmy na wycieczkę do pobliskiego lasu, rosnącego na zboczach niewysokiego wzgórza, na którego szczycie stał aszram. Schodziliśmy w dół utwardzoną ścieżką i kiedy minęliśmy drogę wiodącą do Kaszmiru i Tybetu, nagle dobiegł do naszych uszu przeraźliwy, głośny jazgot. Przystanęliśmy, przysłuchując się i usiłując zgadnąć, jakie to stworzenia mogą wydawać z siebie tak piekielne odgłosy, gdy nagle na twarzy Darka pojawiło się przerażenie: Anka! Dzikie psy himalajskie! Uciekamy! Prawie pofrunęliśmy dół, a gonił nas ten okropny hałas, nasilając się z każdą chwilą, co uświadomiło mi, że  te krwiożercze potwory nas doganiają! Nie mogłam już złapać tchu, nogi mi zmiękły i w pewnym momencie poczułam, że nie daję rady, nie mam gdzie się schować, więc TO jest nieuniknione. Odwróciłam się lekko w stronę swojego domniemanego przeznaczenia, bojąc się spojrzeć,  i  w tym samym momencie jak tajfun przeleciało koło mnie… stado rozwrzeszczanych rezusów. Kiedy zobaczyły, że zatrzymaliśmy się, bo Darek także przystanął, zaczęły spokojnie rozsiadać się pod drzewami, małe, duże, średnie, mamy z małpiątkami przytulonymi do brzucha,  a wyrośnięty samiec przewodnik z godnością popatrywał na nas, jakby spodziewając się pranamu należnego żywemu symbolowi Hanumana.

Po tej przygodzie zaczęły się u mnie powikłania pogrypowe i to tak poważne, że nie mogłam ruszyć się z materaca. Nie mogłam jeść, nawet picie wody sprawiało mi trudność. Darek szykował już następne murti i płacząc mieszał glinę, modląc się do Babadżiego o moje wyzdrowienie, a łzy i smarki (jak mówił) leciały mu do tej gliny. Modlitwy poskutkowały, ponieważ wyzdrowiałam na tyle, by móc w miarę normalnie funkcjonować. Zaliczyliśmy dwie podróże  do New Delphi, by przebukować bilety na samolot, ponieważ zdecydowaliśmy, że wyjedziemy w styczniu. Były przy tym pewne komplikacje.


Zbliżał się czas świąt Bożego Narodzenia i wówczas okazało się, że wszyscy rezydenci, łącznie z kucharzami jadą do Hairakhanu. Jakże maleńki i przytulny wydawał mi się ten aszram, wróciła dawna radość i chęć służenia z oddaniem, co skwapliwie czyniłam. Gautama Ganga wyschła do tego stopnia, że trudno mi było uwierzyć w to, że parę miesięcy temu omal nie porwał mnie jej nurt. Na drugi brzeg można było przejść suchą stopą po płaskich kamieniach dna, a przechodziło się nawet po kilkadziesiąt razy dziennie, ponieważ wszyscy nosiliśmy kamienie potrzebne przy zakładaniu ogrodu na brzegu rzeki.  Wkładało się je do dużej, płaskiej miski  i niosło na głowie, by zrzucić je we wskazanym miejscu.  „Święta praca!” – powtarzali Hindusi, którzy przechodzili korytem rzeki do pobliskich wiosek.  Byłam szczęśliwsza, ponieważ zniknęły negatywne myśli, z którymi czułam się wyjątkowo niekomfortowo. Jednakże nie dane mi było zaznać spokoju. Któregoś dnia szłam brzegiem, gdy zobaczyłam, że Darek rozmawia z jakimś długowłosym, siwym mężczyzną o wyrazistych rysach. Prawdopodobnie nie mógł się z nim dogadać, więc nerwowo machał do mnie ręką, wołając: Asha! On znał guru Gionardana! (Był to jeden z guru ajapa jogi, którą praktykowałam poprzednio.)  Starzec uśmiechał się do mnie pięknie, podczas gdy ja usiłowałam ściągnąć ze stóp sandały, aby podejść do niego z należytym szacunkiem, ale ręce i rzemyki tak mi się plątały, że trwało to bardzo długo. W końcu podeszłam, przywitaliśmy się i zaczęła się rozmowa, w czasie której zaproponował mi, że może poprzez siebie udostępnić mi kontakt z guru Gionardanem. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka i odruchowo spojrzałam w górę, widząc jak na dachu stoi jedna z najwierniejszych wyznawczyń i pilnie obserwuje naszą rozmowę. Oj! Nie wyglądało to dobrze! Jednak coś we mnie kazało mi wykorzystać tę sytuację do maksimum, żeby dowiedzieć się, na co mogę sobie pozwolić w aszramie Babadżiego, który przecież jednoczył ludzi różnych religii. Natychmiast pobiegłam do Szri Muniradżiego, by zapytać go, czy mogę praktykować kriję ajapa jogi. Odpowiedzią był lekki grymas niezadowolenia… Czyli uznano moje pytanie za niestosowne. Czułam się paskudnie i to nie dlatego, że zrobiłam coś źle. Odniosłam wrażenie, że ktoś mnie oszukał… 

Przyszedł dzień Christmas a wraz z nim kolejne rozczarowanie. „Normalne” aarati, jak zwykle - bajany i obraz przedstawiający Jezusa, wrzucony niedbale do niszy z instrumentami… Ten widok zrodził mój bunt.

Po uroczystości siedzieliśmy z Darkiem w czaj shopie, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Kupiliśmy ciastko za jedną rupię i podzieliliśmy się nim symbolicznie.  Jak myślisz – spytałam Darka – Czy tutaj także jest Chrystus?  Oboje mieliśmy łzy w oczach…

Następnego dnia nie podeszłam do M., by złożyć mu pranam i otrzymać prasad. Zostało to przez kogoś dostrzeżone i skomentowane. Od tamtych chwil coś wyraźnie zmieniło się w energiach, po prostu czułam, że mnie tu już nie ma. Przeczucie to potwierdził fakt, że w czasie pracy niespodziewanie i bez żadnej przyczyny  zleciała mi z przegubu bransoleta z mantrą Om namaha Shivay!

Nie czułam się winna, lecz poczucie, że jestem w jakiś sposób potępiona, nie opuszczało mnie aż do końca pobytu.  Dalej pracowałam wytrwale, uśmiechałam się, lecz gdzieś na dnie duszy narastał lęk: Co dalej?

Aż nadszedł ten dzień. Weszłam do świątyni, by pożegnać się z Gospodarzem aszramu. Podeszłam do zdjęcia Babadżiego stojącego z boku ołtarza. Przyłożyłam dwa palce do szybki obrazka i wtedy stało się coś przedziwnego: Babadżi, odwrócony profilem, zwrócił do mnie twarz z przepięknym, szerokim uśmiechem!  Szok! Wyszeptałam: A więc nie gniewasz się na mnie? Po chwili jego twarz wyglądała jak przedtem. Ale nie było to z pewnością złudzenie! Wyszłam ze świątyni, a coś we mnie śpiewało ze szczęścia.


Nasze chude torby zostały spakowane, a pod bramą czekał przewodnik, aby nas i niewielką grupkę innych wyjeżdżających przeprowadzić pod górę do miejsca, skąd wyruszały taksówki do Haldwani.  I wtedy okazało się, jak bardzo przejechały się po mnie choroby: nie miałam sił, by wspinać się stromą ścieżką, chwytałam się po drodze wszystkich krzaków i gałązek, aż przewodnik podał mi długi kij, którym mogłam się podpierać.

I tak znaleźliśmy się ponownie w Haldwani i zmierzaliśmy do sklepu M. Było inaczej – bez serdeczności, sztywno, prawie milcząco. Odczułam, że jesteśmy niemile widziani i zapytałam nieśmiało, czy otrzymamy błogosławieństwo. Odpowiedź brzmiała: Babadżi zawsze błogosławi… Fakt! – przypomniała mi się scena z pożegnania w świątyni.

Złożyliśmy pokłon  i w milczeniu wyszliśmy. Odwróciłam się po jakimś czasie: stał na schodkach swojego sklepu i patrzył na nas, a znać było w jego twarzy wielkie zatroskanie…

Gdybyśmy wtedy wiedzieli… Pewnie nie ruszylibyśmy się z Indii. Ale nasze rakiety zostały odpalone i zmierzały nieuchronnie do swojego celu.
 

 

 

 






Prawda was wyzwoli… może nie od razu….


Ostatnie godziny w Haldwani… nasz pociąg do New Delphi odchodził po 19. Nasze torby były lekkie, więc nie mając co z sobą zrobić, krążyliśmy po mieście, zaglądając na hałaśliwy, kolorowy bazar, pełen przeciskających się koło siebie ludzi, mijanych przez klaksoniące bez przerwy moto-riksze lub brodatych sikhów na skuterach, poważnych i brodatych. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanego oleju, czerezu, który Hindusi palili masowo oraz olejków, którymi wysmarowane były kobiety niosące swoje śliczne bobasy pod częścią sari zarzucaną na głowę. Minęła nas wysoka Turczynka, w długiej, czarnej szacie okrywającej starannie jej kształty, z głową także starannie otuloną, a zza siateczkowatego kwefu zakrywającego całą jej twarz błyszczały jej oczy: młode, ciekawe, figlarnie spoglądające na przechodniów! Oboje zgłodnieliśmy, więc uraczyliśmy się somosami (rodzaj pierogów gotowanych na oleju) z ulicznej garkuchni, a ponieważ zbliżała się pora odjazdu, nie spiesząc się zbytnio poszliśmy na dworzec. Tym razem postawiłam się Darkowi i powiedziałam, że nie będę z nim jechać w jednym wagonie. W Indiach był wówczas, a może jest dotąd zachowany podział na wagony lub przedziały męskie i żeńskie. Kiedy jechaliśmy z New Delphi po raz pierwszy, nie chcąc się zgubić, siedzieliśmy razem. Oj! Nie było to komfortowe dla kobiety! Chyba łatwo się domyśleć, dlaczego. Doszło do tego, że zawinęłam się w wielką chustę, łącznie z twarzą, a były na niej wypisane jakieś sentencje w sanskrycie. Widocznie były to cytaty ze świętych ksiąg hinduizmu, ponieważ od tamtej chwili miałam „święty” spokój, mogłam się nawet zdrzemnąć.

Tym razem umówiłam się z Darkiem, że to z nas, które wysiądzie pierwsze, stanie w widocznym miejscu i czeka na drugie aż do skutku (komórek jeszcze nie było!).

Wsiadłam do przedziału, w którym już leżała na swojej kuszetce Sikhijka w wieku około 30 lat, starannie ubrana, w okularach z modną oprawką. Może nawet nie wiedziałabym, że jest Sikhijką, gdyby nie jej małżonek, który przyszedł, by sprawdzić, czy żonie jest wygodnie i czy czegoś nie potrzebuje. (Wokół pociągu krążyli handlarze z gorącym czajem, innymi napojami i przekąskami.) Był to bardzo zadbany, wręcz elegancki mężczyzna, w dobrze skrojonym, jasnym garniturze, z wypielęgnowaną brodą i dłońmi, a na głowie miał, oczywiście, turban. Sposób rozmowy i ustawienie głosu świadczyły o dużej kulturze osobistej obojga. No cóż! - pomyślałam sobie: Sikhowie kładą wielki nacisk na wykształcenie, można powiedzieć, że stanowią w Indiach społeczność elitarną. Jedyną wykształconą kobietą, jaką spotkałam w Indiach była wnuczka M., nie licząc kilku lekarek uczestniczących w zjeździe lekarzy, który odbywał się w okolicach aszramu.

Pociąg ruszył a ja wdałam się w rozmowę ze współtowarzyszką podróży, która jak się okazało, była absolwentką Harwardu, o czym zresztą świadczyła jej płynna, „soczysta” angielszczyzna.  I tak przez całą długą drogę, trochę spałyśmy, trochę rozmawiałyśmy, w sumie było wygodnie i sympatycznie.

Tym razem New Delphi jako ostatni przystanek przed naszym powrotem do Europy powitało nas w dzień - popołudniowym upałem, zapachem spalin i  rykiem klaksonów licznych pojazdów przejeżdżających pospiesznie w okolicach dworca. Postanowiliśmy wziąć moto-rikszę, by pojechać do Main Bazar (Główny Bazar), gdzie mogliśmy wynająć pokoik w tanim hotelu.  O dziwo! Spotkaliśmy znajomych z Hairakhanu i zabraliśmy się dwiema rikszami. Nie pamiętam czemu Darek trafił do tej drugiej rikszy, która jechała za „moją”. Był zdenerwowany, cały czas na coś narzekał. Jechaliśmy wzdłuż głównej ulicy, po której bokach tłoczyły się małe sklepiki z towarem wystawionym na zewnątrz, rzęsiście rozświetlone rzędami wielu różnobarwnych żarówek. Trochę jak u nas na święta Bożego Narodzenia. Zaczęło się ściemniać i ten widok był niesamowity! Nawet marudzenie Darka nagle przycichło, a kiedy obejrzałam się, by sprawdzić, czy czasem gdzieś nie zniknął, zobaczyłam go, jak siedział z zachwytem w oczach, z prawie że otwartymi ustami. Ja zachwycałam się mniej, ponieważ moim głównym problemem w Indiach było dogadywanie się z kim potrzeba i nieustanna orientacja, gdzie co jest, za ile? (Och to targowanie się!) jak co załatwiać, o co tu chodzi?  Cały czas czułam się nieco przytłoczona ta odpowiedzialnością, by trafić, gdzie trzeba i o właściwej porze i zrobić, co należy. „Pajączki” języka hindi na szyldach, tabliczkach itp. były dla mnie kompletnie nieczytelne, z wyjątkiem numerów, które były prawie takie same jak „arabskie”. I tu można by się zastanawiać, kto od kogo te zapisy wziął….

 

A propos liczb: przez cały czas mojego pobytu w Indiach „prześladowała” mnie liczba 13.  Nie! Żaden czarny kot i takie tam inne, jestem numerologiem i ma ona dla mnie szczególne znaczenie. Tym razem czułam, że odnosi się ona nie tylko do mojej pracy i jej akceptacji pomimo wielu uciążliwości. Liczba 13 jako ta zaczynająca drugi cykl po zakończeniu dwunastu liczb zwiastowała totalną przemianę w życiu. Z czym ona się wiązała? Analogia była bardziej niż oczywista: z Darkiem byłam 13. z kolei rok…


W końcu dotarliśmy do hotelu i po załatwieniu formalności wtaszczyliśmy bagaże na piętro: Niewielki pokój z szerokim łożem bez pościeli, ogromny wentylator pod sufitem i obowiązkowa skrzynka klimatyzatora w oknie. Jakaś szafka, stolik z dwoma krzesełkami. Łazienka z „prysznicem”, czyli rurą, z której lała się letnia woda (dobre i to!). Skromnie i niezbyt czysto. Po chwili zapukała Deva – Niemka z aszramu, delikatna i zwiewna jak nimfa, i powiedziała, że zaprasza nas do kawiarni na dachu budynku hotelowego. Dzięki niej zjedliśmy pyszną kolację, popatrując po bokach, ponieważ od innych stolików dobiegały nas dźwięki rozmów prowadzonych po polsku i po rosyjsku. No cóż, Main Bazar jest, jak sama nazwa wskazuje, miejscem handlowym i handlowało się tu wszystkim. Niektóre budki i stragany były opatrzone napisami: ‘Mówimy po polsku’ lub ‘Gawarim pa russkij’ – wypisanymi na tekturach.  Towar bywał podejrzany, zważywszy na ściszone głosy, podawanie sobie czegoś pod stolikiem i inne sygnały zwiastujące nielegalność interesów.

Jakoś nie mogłam siebie odnaleźć w tym ruchu, prozaiczności spraw i atmosferze cwaniactwa i zarabiania na lewo. Serce bolało mnie z tęsknoty za ciszą, za porannym śpiewem ptaków, za dźwiękiem dzwonów i dzwonków na początek aarati.  Deva chyba to zauważyła, bo powiedziała: Asha, przyjdę do Ciebie rano. Dobrze? Zgodziłam się, bo chciałam zrewanżować się jej śniadaniem. Tymczasem ona przyszła, by zrobić mi masaż energetyczny, powiedziała, że czuje, że Babadżi tego dla mnie chce i nie muszę okazywać jej żadnej wdzięczności, ani za masaż, ani za wczorajszy posiłek, to jest jej dar, a właściwie dar od Babadżiego.  Łzy wdzięczności płynęły mi z oczu, spłukując poczucie winy, które ciągle jednak mi towarzyszyło, pomimo pięknego uśmiechu Babadżiego na pożegnanie.

Kiedy rano wyszliśmy z hotelu, by trochę rozprostować nogi, od razu zaczęła do nas machać jakaś nieznajoma, młoda kobieta, wyskakując jednocześnie z rikszy. Gorączkowo zaczęła opowiadać jakąś historię, z której wynikało, że ukradziono jej wszystko, łącznie z dokumentami i że ambasada jej pomoże, ale musi tam dojechać i nie ma na rikszę, by dalej jechać. Daliśmy jej 10 rupii… Po pół godzinie widziałam ją, jak szła ulicą w stanie nieważkości i próbowała zaczepić jakichś Europejczyków, by poczęstować ich podobną bajką.

Potem dowiedziałam się, że takich zbłąkanych dusz jest wiele w tym mieście. Dziwne miasto: nowoczesna śródmiejska ulica, z piękną, szeroką jezdnią o bardzo wysokich krawężnikach, potężne drapacze chmur, ale wystarczy wejść na zaplecze i widzi się, jak pokryte liszajami, wygłodzone psy uganiają się za szczurami pośród stert śmieci. Ludzie inni niż na prowincji: lepiej ubrani, za to często nadwaga czyniła ich bardziej ospałymi, a kobietom nadawała bujne kształty i ciężki chód. Gdzie im do  czarujących postawą królowej smukłych mieszkanek podnóża Himalajów!

Po południu zebraliśmy swoje rzeczy i wyruszyliśmy w długą drogę na lotnisko. Samolot odlatywał wieczorem, ale już nie mieliśmy siły na ten hałas i gwar wielkiego miasta oraz upał, które wypijały z nas resztki energii.

Kiedy weszliśmy do hali odpraw, stanęłam jak wryta na widok swojego odbicia w wielkim lustrze: w pomarańczowym sari, okręcona wielkim szalem, przeraźliwie chuda wyglądałam jak… szukałam właściwego określenia, gdy nagle Darek powiedział: Wyglądasz jak królowa, która wypędzono z dworu… banitka…  Celniczka jednak obeszła się z „królową” bezceremonialnie, ponieważ szybko i wprawnie obmacała moje ciało i zajrzała nawet do nie mniej chudej niż ja portmonetki.

W samolocie poczułam spokój… dalej wszystko miało być prostsze. Odpoczywałam błogo zagłębiona w fotelu. Stewardzi o śniadej skórze, okręceni długimi czarnymi fartuchami, kręcili się, roznosząc napoje i posiłki, na wideo leciały filmy bez scen przemocy. Spokój, jaki towarzyszy powrotom do domu. Lecz ja domu nie miałam… Chociaż czułam znużenie i chęć wyciągnięcia się na swoim łóżku, w swoim mieszkaniu… Z drugiej strony mój kosmopolityczny duch podpowiadał mi, że wszędzie są łóżka i wszędzie można odnaleźć spokój. Na razie oglądałam film o pięknym koniu wyścigowym, laureacie wielu gonitw, któremu koleje losu odbierały stopniowo sławę, zdrowie, właścicieli, Aż został smutną i zmęczoną szkapą ciągnącą lichy wózek z mlekiem. Łkałam nad tym koniem, w jakiś sposób utożsamiając się z nim, jednakże ostatnie sekwencje, kiedy został wykupiony w drodze do rzeźni przez dobrego człowieka i w końcu znalazł się na pięknej łące wśród innych koni, wlały w moje serce nutę optymizmu. Więc pochlipywałam, patrząc jak ten siwek galopuje przez soczyste trawy z kilkoma klaczkami przy boku, i rozmyślałam: Co dalej?

Na wszelki wypadek rozłożyłam sobie Niewiadome na kilka etapów, z których pierwszym miał być powrót do aszramu w Holandii i tylko na tym chciałam się skupić.

Europa! Jasno. Czysto. Przestronnie i …. niepokojąco mało ludzi, nawet na tym wielkim dworcu w Amsterdamie!  No cóż, przyzwyczajeni do tłoku, różnobarwnego tłumu, czuliśmy się nieswojo, omiatani wzrokiem innych pasażerów, tym bardziej że pozostaliśmy w naszych hinduskich strojach.  

Pociąg… autobus i już jest maleńki przystanek autobusowy przy asfaltowej drodze. Trasa przez las, wilgotny i omszały tej ciepłej zimy (wylecieliśmy z New Delphi 20 stycznia 1995 roku). Nareszcie – ścieżka skręca w lewo i już widać teren aszramu. Nic się nie zmieniło, tylko pochmurna pogoda sprawiła, że wszystko było szarawe, jakby zaspane lub smutne…

Znowu maleńka kuchenka, ogromna czarna Kali wita nas radośnie, machając puszystym ogonem. Powitanie z nielicznymi rezydentami. Zasypiamy w trakcie rozmowy. Nie wiem jak znaleźliśmy się w przyczepie. Jutro będziemy myśleć, co dalej. Jutro… znowu zasypiam.

Potoczyły się dni… Przygotowywałam posiłki, na sprzątanie oraz inne czynności nie starczało mi siły, zaraz po obiedzie odchodziłam do przyczepy, by wpaść w koce i spać aż do pory przygotowania do wieczornych ceremonii. Przez cały czas wstrząsał mną bardzo silny kaszel, a w nocy męczyła gorączka. W weekendy zwykle pojawiało się kilka osób. „Nie wracajcie do Polski, tam sami złodzieje i bandyci” – doradzał znajomy Niemiec. – „Asha, jedź do aszramu w Niemczech, nie wracaj tam!”. Ktoś inny mówił: „Cały świat stoi przed wami otworem”. A ja myślałam tylko o jednym: Skoro mam jeszcze gdzieś jechać, to dlaczego nie odzyskuję zdrowia? Przed czym chce mnie powstrzymać ta choroba?

 

Któregoś ranka szukałam czegoś w jednej z szuflad kuchennego stołu i wśród typowych rupieci  natrafiłam na jakąś książkę. Wyciągnęłam ją i ze zdumieniem przeczytałam tytuł … po polsku:  Wolność od znanego – Jiddu Krishnamurti. I podtytuły: ludzkie poszukiwania - umysł udręczony - podejście tradycyjne - pułapka szacunku - istota ludzka a indywidualność - prawda - przemiana siebie - rozpraszanie energii - wolność od autorytetu.

Zaczęłam czytać pierwszy fragment, który rzucił mi się w oczy, powiedziałabym, podświetlił się:

„W ciągu całej historii religii jej przywódcy zapewniali nas, że jeżeli będziemy dopełniać pewnych obrzędów, powtarzać pewne modlitwy lub mantry, stosować pewne rytuały, tłumić pragnienia, kontrolować myśli, wyciszać namiętności, ograniczać swe apetyty i powstrzymywać się od zaspokajania seksualnych pragnień, to dzięki takiemu umartwieniu umysłu i ciała znajdziemy coś poza samym życiem. To właśnie czyniły w ciągu wieków miliony tak zwanych religijnych ludzi, już to żyjąc w odosobnieniu na pustyniach, w górach, w jaskiniach albo wędrując od wsi do wsi z żebraczymi miseczkami, już to grupowo skupiając się w klasztorach i zmuszając swoje umysły do uznania jakiegoś ustalonego wzorca myślenia. Ale umysł udręczony, umysł złamany, umysł, który pragnie uciec od wszelkiego zgiełku, który wyrzekł się zewnętrznego świata i z powodu dyscypliny i konformizmu stał się tępy - jeżeli taki umysł, choćby najdłużej szukał, cokolwiek znajdzie, to znajdzie to tylko na miarę własnego zniekształcenia”.

Serce zaczęło mi łomotać: Natychmiast znalazłam następny fragment:

W ciągu wieków człowiek szukał czegoś poza sobą, poza materialnym dobrobytem - czegoś, co nazywamy prawdą, Bogiem czy rzeczywistością w jej stanie pozaczasowym, czegoś, czego nie mogą zakłócić niesprzyjające okoliczności, myśli czy ludzkie zepsucie.

(…)

Od stuleci karmią nas gotową wiedzą nauczyciele, święci, autorytety i dzieła. Prosimy: „Powiedz nam wszystko o tym, co znajduje się za górami, co znajduje się poza ziemią?", a otrzymana odpowiedź i opisy zadowalają nas. Oznacza to, że żyjemy słowami, a życie nasze jest jałowe i puste. Żyjemy jakby „z drugiej ręki”; żyjemy tym, co nam ktoś powiedział; żyjemy, kierując się swymi przekonaniami lub będąc pod przymusem sytuacji, jaką tworzy nasze środowisko. Jesteśmy wynikiem wszelkiego rodzaju wpływów i nie ma w nas niczego nowego, niczego oryginalnego, pierwotnego i jasnego.

O Boże! Krzyknęłam w myślach. Przecież ja odkąd tylko zaczęłam swoje poszukiwania duchowe, zawsze powtarzałam jeden schemat: Jestem gorliwa, szanuję i czczę mistrzów danej ścieżki, ponieważ za każdym razem znajdowałam Kogoś, do kogo przychodziłam, kłaniałam się ze czcią i oddaniem, a On mówił mi, kim ja jestem, i co mam robić dalej, aby Bóg (nie ważne jak się nazywa) był ze mnie zadowolony…

I tu – lekkie smagnięcie:

„Aby więc odkryć, czy poza tą niespokojną, występną, opartą na współzawodnictwie egzystencją istnieje coś jeszcze - moim zdaniem - trzeba podejść do sprawy całkiem odmiennie. Tradycyjne podejście zwraca się od obwodu ku środkowi, by stopniowo, poprzez ćwiczenia i wyrzeczenia, w miarę upływu czasu człowiek mógł docierać do owego kwiatu wewnętrznego, owego wewnętrznego piękna i miłości. W rzeczywistości czyni on wszystko, aby stać się ciasnym, małym i tępym. Oczyszczając się po trosze, powoli korzysta z czasu, który będzie przecież jutro czy w następnym życiu, aż w końcu dochodzi do środka. Okazuje się, że nie ma tam nic, ponieważ jego umysł stał się niezdolny, tępy i niewrażliwy. Obserwując ten proces, zastanawiamy się, czy nie istnieje jakieś całkiem odmienne podejście do zagadnienia: czy nie można zacząć od środka?” (…)

Na pytanie o to, czy istnieje Bóg, prawda, rzeczywistość - jakkolwiek zechcecie nazwać problem, który was dręczy - nie udzielą wam odpowiedzi ani księgi, ani kapłani, ani filozofowie czy zbawiciele. Oprócz was samych nikt i nic nie odpowie wam na to pytanie, dlatego też musicie poznać siebie. Niedojrzałość polega jedynie na zupełnej nieznajomości siebie. Zrozumienie samego siebie jest początkiem mądrości.

(…)

Czy można wyraźniej dać człowiekowi do zrozumienia, że robi błędy? Że to nie o to chodzi, aby być posłusznym uczestnikiem zbiorowych form oddawania czci i okazywania posłuszeństwa wymagającej Istocie z najwyższych poziomów bytu?

„Widzicie więc, że nie możecie się na nikim oprzeć. Nie ma przewodnika, nie ma nauczyciela, nie ma autorytetu. Jesteście tylko wy - wasz stosunek do innych ludzi i do świata - poza tym nie ma nic. Zrozumienie tego albo wywoła w was wielką rozpacz, z której zrodzi się cynizm i rozgoryczenie, albo też spoglądając prosto w twarz rzeczywistości, ujrzycie, że nikt inny, tylko wy jesteście odpowiedzialni za świat, za siebie samych, za to, co myślicie, co czujecie i co robicie. Zniknie wtedy wszelkie litowanie się nad sobą. Zazwyczaj bowiem dobrze się czujemy, mogąc zrzucić winę na innych ludzi, a jest to tylko forma litowania się nad sobą samym”. (…)

I dalej:

„Jeżeli byłbym tak ograniczony, że podałbym wam jakiś system, zaś wy bylibyście tak ograniczeni, że zaczęlibyście się nim kierować, to kopiowalibyście tylko, naśladowalibyście, przystosowywalibyście się i akceptowalibyście. Kiedy już dokonalibyście tego, natychmiast powstałby konflikt między wami a ustanowionym w was cudzym autorytetem. Czulibyście, że musicie zrobić to lub tamto, ponieważ wam tak ktoś zalecił, a jednak nie potrafilibyście tego robić. Macie bowiem swe osobiste skłonności i możliwości, ulegacie naciskom, które kłócą się z systemem, do którego - waszym zdaniem - powinniście się stosować. Stąd biorą się sprzeczności. Oto prowadzicie więc podwójne życie, tkwiąc pomiędzy ideologią systemu a codziennością waszego życia. Starając się dostosować do ideologii, tłumicie siebie, a prawdą nie jest ideologia, lecz to, czym jesteście. Jeśli staracie się badać siebie według kogoś innego, to na zawsze pozostaniecie ludźmi "z drugiej ręki". (…)

Za chwilę przyszło wielkie pokrzepienie:

„Ustalmy to jeszcze raz jasno. Każdy z nas widzi już, że musi się zmienić zupełnie, aż do sedna swojej istoty. Nie może dłużej zależeć od tradycji, bo ona właśnie doprowadziła do tego kolosalnego rozleniwienia, akceptacji i posłuszeństwa. Żadną miarą nie może oczekiwać od kogokolwiek pomocy w zmienianiu siebie - ani od nauczyciela, ani od Boga, ani od religii, ani od żadnego systemu, ani od żadnego zewnętrznego nacisku czy wpływu. Cóż zatem począć?

Przede wszystkim: czy potraficie odrzucić wszelki autorytet? Jeżeli to potraficie, oznacza to, że już pozbyliście się obawy. Cóż się wtedy dzieje? Gdy odrzucacie coś fałszywego, co nosiliście w sobie od pokoleń, gdy odrzucacie jakiś ciężar, co się wówczas dzieje? Macie wtedy więcej energii, nieprawdaż? Macie większe możliwości, macie więcej siły i energii życiowej, jesteście bardziej przedsiębiorczy. Jeżeli tego nie czujecie, oznacza to, że nie odrzuciliście jeszcze brzemienia, nie pozbyliście się balastu autorytetu.

Gdy go jednak zrzucicie i będziecie mieć w sobie energię, która w ogóle nie zna strachu - strachu przed pomyłką, strachu przed zrobieniem czegoś dobrego lub złego - to czy sama ta energia nie będzie przeobrażeniem? Potrzeba nam ogromnej ilości energii, a my ją rozpraszamy przez strach. Jednak w chwili gdy jest ona w nas - a rodzi się ona z odrzucenia wszelkiej formy strachu - sama ta energia powoduje radykalną przemianę wewnętrzną. I nie musicie już nic czynić w związku z tym.

Tak więc pozostawieni jesteście samym sobie - i taka jest sytuacja człowieka, który traktuje ten problem poważnie. Gdy już nie oglądacie się na nikogo i od nikogo nie oczekujecie pomocy, wtedy jesteście na tyle wolni, by dokonywać odkryć. Wolność wyzwala też energię; a wolność nie może zrobić nic złego. Wolność jest zupełnie różna od buntu. Gdy w kimś jest wolność, nie ma mowy o czynieniu dobra i zła. Jesteście wolni i z tego centralnego punktu działacie. Od tej chwili nie ma strachu, a umysł, który się nie boi, jest zdolny do wielkiej miłości. A miłość może czynić, co zechce.

Toteż wypada nam teraz uczyć się siebie samych - nie opinii mojej czy jakiegoś psychoanalityka lub filozofa, bowiem gdy uczymy się siebie według kogoś innego, uczymy się tylko jego, a nie siebie. Przystępujemy zatem do uczenia się tego, czym aktualnie jesteśmy”. *)

 


No cóż! Ta książka mogła od razu, na pniu zmienić moje życie! Słowa, które czytałam, rezonowały z moją głęboko ukrytą wewnętrzną prawdą, odkrywałam w nich rodzaj sauny duchowej, która oczyszcza do samego rdzenia istoty. Zadziwiające! Następnego dnia ta książka zniknęła! Nie było jej ani w szufladzie, ani w całym pomieszczeniu. A przecież nikt oprócz nas nie mówił w aszramie po polsku! Czyżbym wyczytała z niej wszystko, co było mi potrzebne? A może komuś zależało na tym, bym nie czytała jej dalej?

Jednakże stało się to, o co najprawdopodobniej chodziło: pod jej wpływem podjęłam decyzję. Wracamy do Polski!




Czy można uciec od Przeznaczenia? - czyli ciąg dalszy odzierania z iluzji




 

Po dwóch tygodniach, konkretnie 5 lutego nasze stopy w lekkich sandałach miesiły błoto pośniegowe w okolicach dworca Łódź Fabryczna. Teściowa widząc nas w progu, w pierwszej chwili wzięła nas za jakichś żebrzących cyganów rumuńskich! Faktycznie, musieliśmy prezentować się co najmniej dziwacznie, jeśli nie egzotycznie, ja - w pandżabie (długa bluza i szerokie spodnie) i szalu, Darek w długiej indyjskiej koszuli i także okręcony szalem.  Do tego torby – szmaciaki. Chyba nie wyglądaliśmy na powracających z raju, raczej wypędzonych, chociaż za nami nikt nie wywijał gorejącym mieczem!

Zostaliśmy ugoszczeni w maleńkim mieszkanku Mamy Darka. Warunki były trudne: pożyczone łóżko polowe i perspektywa szybkiego poszukiwania pracy dla nas obojga, najlepiej z zakwaterowaniem, ponieważ było oczywiste, że nie możemy bez końca siedzieć na głowie tej schorowanej kobiecie. Wymieniliśmy na złotówki całą pozostałą walutę, żeby mieć na jakieś pierwsze ruchy i o dziwo! – po trzech dniach dzwonienia, czytania ogłoszeń, rozpytywania znalazłam pracę od zaraz na fermie kurzej pod Warszawą. Miałam wątpliwości, czy to jest to, co chciałam robić , skoro byłam i jestem raczej weganką, ale słowo się rzekło, pomysł został skwapliwie podchwycony przez Rodzinę, więc po kilku telefonach, już następnego dnia maszerowaliśmy piaszczystą drogą ku długim, ogromnym zabudowaniom masowej produkcji jajek. Był to rok 1995, więc  ta hodowla była bardziej humanitarna, o ile w ogóle można tak ją nazwać, niż obecnie, jednakże dla mnie widok długich, niknących w półmroku korytarzy, z rzędami klatek po bokach, gdzie na poszczególnych grzędach, za siatkami wegetowały te nieszczęsne stworzenia, był przerażający. Ten pierwszy dzień dano nam na rozlokowanie się, więc obłaskawiałam nasze mieszkanko, prosząc Babadżiego, abyśmy mogli mieć w nim przytulny dom na czas trwania tej umowy, a miały to być aż dwa lata, bo tyle czasu życia wyznacza się tzw. rzutowi.  Nie pytałam, co się potem dzieje z producentkami, bo chyba musiałabym od razu wyjechać. 

Rano wyszliśmy do pracy, poinstruowani przez właściciela fermy, jak i w jakiej kolejności mamy wykonywać poszczególne czynności, a trzeba powiedzieć, że ten emerytowany kapitan żeglugi wielkiej był mistrzem w logistyce. Wyruszyliśmy w przeciwnych kierunkach, ciągnąc za sobą wielkie wózki z platankami.  Czynności były proste i wypadało je wykonywać szybko, by nie stresować kur. Jak mnie poinformowano, była to rasa łagodna, ale zagapienie się przy wyjmowaniu jajek z sianka pod kurką groziło bolesnym dziobnięciem w rękę. A więc – tempo! Podjedź do kolejnej klatki, otwórz pierwsze drzwiczki w grzędzie, obiema dłońmi sięgnij pod kurę, wygarnij jajka, włóż je do platanki, zamknij, otwórz następne drzwiczki itd. itd. Potem schodzisz w dół, do następnej grzędy. Koniec - chwyt za dyszel, podjedź do następnej klatki i to samo – jedna klatka to było około dwudziestu podejść a tych klatek było że ho! Ho! …. Byłam w połowie, gdy nagle zobaczyłam, że podchodzi do mnie z zatroskaną miną właściciel fermy. Powiedział: Pani mąż zasłabł. Chciałam biec do niego, ale mi nie pozwolił, bo … kury się zestresują (i będą się gorzej nosić). Więc tylko wysłuchałam relacji, że leży w łóżku, wszystko już w porządku, że prawdopodobnie ma chore serce, bo nie wytrzymał tych zapachów (faktycznie, nos urywało!) Potem dodał, że w tej sytuacji musimy opuścić fermę i że mąż powinien się leczyć. Dokończyłam pracę w głuchej ciszy. Czy ja popełniłam jakiś błąd? Może powinnam była szukać innej, bardziej „czystej” pracy? Może jednak Babadżi mi nie błogosławi?

Zapomniałam o tym, że czasem błogosławieństwa mają gorzki smak, jak lekarstwo… Lecz zamiast zaufania po raz pierwszy od powrotu do Polski odczułam lęk…

Przyszłam na przerwę, Darek leżał na łóżku, nawet zaszlochał bezradnie, gdy mnie zobaczył. Powiedział: Nie wytrzymałem! Nawet nie mogłam z nim porozmawiać, bo zaraz przyszedł nasz były już pracodawca i namawiał Darka na leczenie, sam bowiem z tej przyczyny wcześniej trafił na emeryturę. Wyraził też żal z tego powodu, że nie będę mogła u niego pracować, ponieważ, jak powiedział, byłam „szatan” w tej robocie. Nie wiedział, że powtarzałam mantrę i tylko dzięki temu znieczuliłam się na niewątpliwe niedogodności w tej pracy.

Następnego dnia smutny powrót do … domu? W milczeniu, w zamyśleniu… Czułam, że to wydarzenie stało się sygnałem Zmiany. Niedługo czekałam, ponieważ po kilku dniach, kiedy Darek ciągle nie wybierał się do lekarza, nie szukał pracy i robił wrażenie zadowolonego z sytuacji, spytałam go, co zamierza dalej robić i czy w końcu zbada chociaż to swoje serce. Nie uzyskawszy odpowiedzi, zupełnie nieoczekiwanie dla samej siebie, wzięłam głęboki oddech i wypowiedziałam te słowa: Jeśli nie pójdziesz do lekarza, jeśli nie zrobisz z sobą czegoś, by normalnie żyć i pracować, rozstaniemy się, bo teraz ja tego już dłużej nie wytrzymam.  Słowa wpadły jak do jakiejś studni, a echo odpowiedziało po kilku godzinach, gdy kąpałam się i usłyszałam, jak Darek powtarza moje słowa teściowej a ona mówi głośno, bym słyszała: No to ja jej daję dwa tygodnie na wyprowadzenie się.

Czy mam żal? Nie, zdecydowanie – nie. Tak czy inaczej, musiałam zakończyć ten związek, czułam to bardzo wyraźnie. Mama Darka była bardzo dobrą i bardzo szlachetną kobietą, wiele musiała w sobie przełamać, by tolerować w swoim domu przez prawie 13 lat osobę, która była kompletnie  „niekompatybilna” z jej oczekiwaniami. Te lata były dla nas obu bardzo trudne, stanowiły potężne wyzwanie dla naszych nerwów, wymagały znacznej umiejętności okazywania tolerancji i poszanowania dla praw drugiej osoby. Wydaje mi się, że obie wywiązałyśmy się nieźle z tej niewątpliwej lekcji karmicznej, skoro „tak łatwo” to poszło. Teraz, kiedy odeszła, zapewne cieszy się zasłużonym spokojem po drugiej stronie zasłony. Dziękuję Ci, Matko, za tę lekcję…

Pracę znalazłam następnego dnia i to właśnie tam, gdzie pracowałam jako ankieterka, więc ponieważ już wykazałam się w tamtej firmie, przyjęto mnie do pracy z otwartymi ramionami. Obowiązkowa rozmowa kwalifikacyjna była pogaduszką przy kawie. Teraz mieszkanie! Z tym było znacznie gorzej, codzienne szukanie, dzwonienie, jeżdżenie na rozmowy nie przynosiło żadnych konkretnych rezultatów, a czas płynął… Przedostatniego dnia przez „dniem zero” zadzwoniła przyjaciółka: jej znajomy miał wolne mieszkanie po swoim ojcu, warunki były „podstawowe”, ale było to jakieś rozwiązanie, choćby do czasu, gdy stanę na nogach.

Tak oto wylądowałam w niewielkim, nawet niebrzydkim i słonecznym mieszkanku na peryferiach miasta. Warunki były bardzo trudne, lecz ja cieszyłam się nowym życiem. Urządziłam się jakoś, rozstawiłam ołtarzyk do aarati, które odprawiałam rano i wieczorem, i czułam się samodzielna i szczęśliwa. Nauki Krishnamurtiego widocznie spłynęły po powierzchni mojego umysłu, nie dotykając nawet serca, lecz miało to swoje konkretne uzasadnienie: Na wszystko przychodzi odpowiedni czas, dlatego słowa Krishnamurtiego dały mi pierwszy impuls, a potem wydarzenia stopniowo przeprowadzały mnie poprzez wszystkie fazy dochodzenia do osobistej wewnętrznej wolności, ale droga do niej była jeszcze bardzo długa. Rok 1995 jako 48. rok mojego życia był przedostatnim rokiem „przerabiania” przeze mnie siódmej czakry, czakry korony, czyli wzniosłego zakończenia pierwszego cyklu rozwoju. Miałam jeszcze zaledwie rok na przeżywanie mocnych, dogłębnych doświadczeń duchowych, prekognicji, wzmożonej intuicji i oderwania/dystansu wobec  spraw świata. Od roku 1997 miał się rozpocząć nowy cykl. Zbliżało się drugie w moim życiu 7 lat z dominantą działań, emocji i doświadczeń na poziomie czakry podstawowej, czyli orientacją przede wszystkim na przetrwanie fizyczne w nie zawsze przyjaznym środowisku. Dodatkowo, wszystko to, co działo się ze mną w roku poprzedzającym, czyli 1994. miało cechy mojego roku osobistego 11., a to oznaczało odloty, przeżycia duchowe, oświecenie, inspiracje z wyższych poziomów i nade wszystko – solidny remanent wewnętrzny, sprawdzian dla wszelkich stosowanych przeze mnie zasad życiowych i motywacji działania. W ten sposób Guru wszystkich Guru, czyli Rozwój Duchowy jako naczelna zasada panujące we Wszechświecie, zapewnił mi co prawda stopniowe, ale niezbyt miękkie lądowanie z najwyższych poziomów uniesienia i wzniosłości na twardy grunt materii – gęstej, nieprzyjaznej, czasem fascynującej, lecz bardzo ciężkiej i „oblepiającej” dla takiego odlotowca jak ja.





Na początku zaczęłam akceptować zbliżającą się konieczność zejścia z nieba, a to dzięki pracy, która dawała mi masę frajdy: byłam wśród ludzi, rozwijałam swoje umiejętności interpersonalne, a efekty mojej pracy przekładały się na pochwały i finanse. Dni płynęły szybko, ponieważ praca w korporacji zajmowała mi 10 do 11 godzin dziennie, jedynie weekendy miałam wolne – na wszelkie czynności „normalnego” życia. Ale towarzyszyło mi  zadowolenie, byłam samodzielna finansowo i nawet łaskawszym okiem patrzyłam na Darka, który od czasu do czasu odwiedzał mnie a bywało, że i przemieszkiwał.  Przez cały czas przewijały się w mojej pamięci sceny z aszramów, kolorowe obrazy Indii i faktycznie, mogłabym powiedzieć, że Indie, życie w aszramie stanowiły dla mnie punkty odniesienia w moim ówczesnym postępowaniu i stylu życia. 

Były także wspomnienia, które powracały do mnie tak często, że aż budziło to niepokój co do dalszej drogi mojego życia. Dwie scenki: Siedzę w duni aszramu w Leonen, w Holandii i pytam w myślach: Babadżi, jaki będzie mój dalszy los? W tym samym momencie spośród siedzących wokół havanu osób wyrywa się maleńka Anna i staje pomiędzy mną a ogniem. – Dziecko? – pytam sama siebie? Potem już w Indiach: W świątyni nagle gaśnie światło (awarie linii elektrycznych były tam normą), zapalają się świece. Akurat w tym czasie, wiedząc już o perspektywie wyjazdu, pytam: Babadżi, powiedz mi, co ze mną? W tym momencie na zasłonie oddzielającej murti od sali pojawia się cień kobiety, która trzyma na rękach dziecko, wyraźny, żeby nie było wątpliwości! Szok! Kiedy podzieliłam się tym spostrzeżeniem z jedną z wyznawczyń, ta spokojnie odpowiedziała: No przecież jesteś w dobrej formie, o co ci chodzi?

Teraz te wspomnienia atakowały mnie, a było to przykre, ponieważ wcale nie byłam gotowa na nowy związek, a poprzedni musiał być rozwiązany, o czym przekonałam się bardziej po kilku miesiącach.

Na razie moim hasłem było: Zero mężczyzn i dlatego nawet rzadkie odwiedziny Sąsiada z dołu traktowałam jako zło konieczne. Kiedyś przyszedł w pewien niedzielny poranek z małym chłopczykiem swoim synkiem. Dziecko wtuliło się w niego i niechętnie się ze mną przywitało. Coś między nami przeleciało i raczej nie było to przyjemne, bardziej jak lekki wstrząs elektryczny, podobnie jak w pierwszej chwili, gdy zobaczyłam Sąsiada. Moje doświadczenie mówiło mi, że czekają mnie super-lekcje z tymi dwoma panami i że będzie to jazda bez trzymanki. Wówczas odetchnęłam z ulgą, gdy sobie poszli.  Ale Nieuniknione już warowało za zakrętem mojej drogi…

Zaaplikowanie kolejnej porcji szczepionki

Myślałam, że jestem wygrana, że popracuję, zmienię lokum, spokojnie się rozwiodę z mężem i ułożę sobie życie. Ale życie to nie pies i nie da się…. Przynajmniej w moim przypadku.



Przyszło gorące lato, więc praca stała się trudniejsza, coraz częściej wracałam do domu bardzo zmęczona, ponadto zauważyłam, że powróciły niepokojące objawy, jakie miałam w Indiach, a które ustąpiły na „polskiej diecie”.  Tym razem nawet po kilku łykach kawy czy herbaty rozpoczynały się mdłości i uczucie, jakbym połknęła piłkę do koszykówki. Marzyłam o wypoczynku, lecz to nie było możliwe. Aż kiedyś, w skwarne południe szłam piaszczystą drogą do firmy zlokalizowanej prawie za miastem, mijając świerkowy zagajnik. Pod wpływem gorących promieni słońca pachniał upajająco. Westchnęłam: Babadżi, co ja bym dała za to, by mieć pracę w takim otoczeniu, wśród przyrody, świeżego powietrza… Widocznie wiele jeszcze musiałam się dowiedzieć o sobie, bym w końcu zaczęła chodzić po ziemi. Klient, do którego przyszłam z ofertą, był sołtysem w tej wiosce i planował budowę w lesie dużego ośrodka, w którym odbywałyby się spotkania, warsztaty i zjazdy ludzi zainteresowanych naturalnymi metodami leczenia, ekologią itd. Jasne jest, że temat podchwyciłam, Darek natychmiast podłączył się do tego projektu, a ponieważ pracę mieliśmy rozpocząć prawie od zaraz, najpierw nad przygotowaniem szczegółowego projektu, radośnie, choć nie bez żalu rozstałam się z dotychczasowym zajęciem, które coraz bardziej mi ciążyło. Jednak jeszcze ciężej zrobiło mi się po jakichś dwóch miesiącach, gdy naszemu chlebodawcy coś nie wypaliło i zaczął się wycofywać. Znalazłam inną pracę, lecz ponieważ moja choroba znowu robiła postępy, szybko z niej musiałam zrezygnować. Dobrze, że wystarałam się o zasiłek dla bezrobotnych, lecz i to było za mało, aby w miarę dobrze żyć. To dziwne, ale w tym czasie byłam na swój sposób bardzo szczęśliwa, odczuwając wdzięczność za każdy dodatkowy grosz, czyjś poczęstunek, jakąś okazję itd. Przez trzy tygodnie żywił mnie zdziczały sad przynależący do opuszczonego, starego, wielkiego domu, który był gniazdem rodzinnym człowieka, którego spotkałam w cztery lata później, a który przez jakiś czas był moim przewodnikiem duchowym…. Byłam w tak komfortowej sytuacji, że nie odczuwałam głodu, jedynie uczucie słabości nakłaniało mnie do zjedzenia czegokolwiek. Odprawiałam gorliwie aarati i pudżę, wierząc, że dzięki tej gorliwości zapewnię sobie jakąś stabilizację, a tymczasem … aż dwa razy zapalił się ołtarzyk i to niebezpiecznie! Nie rozumiałam tego sygnału … Darek wpadał, czasem przynosząc mi coś do jedzenia, a teściowa prosiła go, by zaczął pracować ze względu na mnie, chociaż przedtem uważała, że się pieszczę. Tym razem powiedziała mu: Zlituj się, ona jest naprawdę chora! Niestety! Schemat był ten sam: Ja tam nie wytrzymam! Podjęłam ostateczną decyzję, czekałam tylko na jakiś grosz, by założyć sprawę. Nawet nie miałam żalu, bo czyż można mieć pretensje do wiatru, że wieje i szarpie koronami drzew? Przecież wiedziałam, że wyszłam za mąż za wagabundę, który miejsca nigdzie nie zagrzeje, a teraz odczuwałam, że coś się dopełniło.  A tymczasem życie szlifowało mnie na brylant. Z trudem skończyłam kurs komputerowy, licząc na jakąś pracę. Mój umysł już pracował na oparach, a ja sama coraz częściej miałam ochotę położyć się na rzędzie krzeseł w czasie przerwy. Kurs zaliczyłam, ale pracy jednak nie było, a jedną z przyczyn był mój wygląd, przypominałam bowiem swój własny cień, mój charakter pisma zmienił się, jakbym uczyła się na nowo pisać. Co tu dużo mówić, wyglądałam na narkomankę. Czasem zaglądał Sąsiad, przynosząc mi jakieś ugotowane przez siebie dańko, a ja rewanżowałam się surówka, sałatką. On po przejściach, ja po przejściach, on na kursie, ja na kursie, i tak sobie pogadywaliśmy o swoich sprawach, chociaż czegoś się ciągle obawiałam.  Szybkimi krokami ciepła, piękna jesień zmieniała się w listopadową szarugę, aż przyszła zima, bardzo mroźna. Piecyk nie dostarczał zbyt wiele ciepła, poza tym ciągle wysiadał prąd,  bywało, że budziłam się z obłoczkiem migotliwej pary nad twarzą. Dni spędzałam otulona czym się dało albo wychodziłam na dwór, aby się rozgrzać szybkim marszem. Z każdym dniem rosła we mnie pokora, ale i wdzięczność za wszystko, co otrzymywałam. Moje koleżanki, przyjaciółki zapraszały mnie na herbatkę, na jakiś posiłek, ratowały mnie jak mogły, lecz ja nie mówiłam im prawdy, w jak bardzo trudnej sytuacji się znalazłam. Aż pewnego dnia przyszedł kryzys, a wraz z nim najpiękniejsza lekcja, jaką kiedykolwiek otrzymałam w swoim życiu.



Wieczorem położyłam się na swoim materacu, nie gasząc jeszcze światła. Chciałam pomedytować na leżąco, lecz w ogóle nie mogłam się skupić. Nagle podpełzło do mnie uczucie ogromnego zniechęcenia. Zaczęłam sama siebie pytać: Po co to? O co ja walczę? O jeszcze jeden dzień w tym zimnie? O jeszcze jeden posiłek? Czy ja mam jeszcze w sobie choć trochę nadziei? Zbliżała się jedna z najmroźniejszych nocy tego roku a ja miałam tylko niewielki piecyk i wysiadający prąd. Leżałam i czułam jak zimno pełznie od moich stóp w górę. Przecież tak się umiera! – powiedziałam sobie i myśl ta napełniła mnie spokojem i akceptacją.  Nagle poczułam, że ktoś przy mnie jest. Nie miałam wątpliwości, tylko Babadżi miał ten szczególny, elektryzujący rodzaj energii. Usłyszałam w sobie: Czy ty naprawdę tego chcesz? Tak – odpowiedziałam gorliwie. – Dobrze. Przeprowadzę cię przez to. Zimno dopełzło do kolan. - Czy nie zmieniłaś decyzji? – Nie. Proszę dalej. Zimno doszło do brzucha i Babadżi ponowił pytane, a ja odpowiedziałam to samo. Potem podeszło pod samo serce i zatrzymało się. Czy chcesz dalej? – padło pytanie. Wiedziałam, co może się stać za chwilę i poprosiłam o to. – Tak! Proszę… - Nie możesz… - Dlaczego?! Bo jeszcze musisz wydać z siebie miłość… I poczułam, że już Go przy mnie nie ma.

Zasnęłam jak dziecko… Rano usłyszałam mocne pukanie do drzwi. To moja przyjaciółka. Wpadła do pokoju bardzo podekscytowana, od progu pytając: Ania, co z tobą? Na moją zdziwioną minę opowiedziała, że wieczorem spadło z jej stolika zdjęcie Babadżiego, które jej ofiarowałam, a kiedy je podnosiła, usłyszała: Pomóż jej!

Przyszła więc spytać, czego potrzebuję… Od tej chwili wszystko się zmieniło, ponieważ moja kochana Przyjaciółka zorganizowała akcję, w wyniku której znalazł się prowiant, odżywki i … praca!

A moje serce, zamierające z wdzięczności do Babadżiego i do moich Przyjaciół, stało się otwarte na zmiany, które musiały nieuchronnie nadejść… Lecz zanim te zmiany nadeszły, Babadżi odepchnął mnie od siebie, w sensie również fizycznym i był to wyjątkowo twardy wstęp do lekcji chodzenia po ziemi…

 






Czas weryfikacji….

W dwa lata później… nowa odsłona: mam teraz długie, kręcone rude włosy, ubrana jestem w czerń i czerwień, z pomalowanymi na czerwono paznokciami, w pełnym makijażu, pachnąca Wild Muskiem. Inne życie:  praca, dom, niedzielne spacery po okolicznych łąkach lub po głównej ulicy miasta  – świat prostych, codziennych spraw, świat wieczornej namiętności i czułości… i  od czasu do czasu to szarpiące za serce odczucie, że coś się jeszcze wydarzy, że to wszystko, to ułuda, jedynie krótkie wytchnienie … A do tego tęsknota… za wzniosłością myśli, za odczuciem wzlatywania pod niebo, za postrzeganiem codziennych realiów jako nieistotnych, jako zasłony odgradzającej od Prawdziwego i Wiecznego…
Kiedy dwa lata przed tym czasem „odbijałam od dna”, nabierałam z każdym dniem przekonania, że powinnam uciec z tego mieszkania, z tego domu. Kierował mną niepokój o przyszłość, czułam, że czeka mnie zadanie, z którym mogę sobie nie poradzić, bo cena szczęścia jest w tym przypadku bardzo wysoka.  Sąsiad bywał częstym gościem, okazywaliśmy sobie wzajemnie życzliwość i wsparcie, lecz ja myślami byłam gdzieś daleko od tego miejsca. Pewnego dnia, gdy nastąpiła poważna awaria, nie miałam  światła i ogrzewania przez trzy dni, a była to ciągle jeszcze zima, długa i ostra, więc z radością przyjęłam klucz do mieszkania teścia mojej koleżanki. Niezwłocznie przeniosłam rzeczy i wówczas wydarzyła się sytuacja symptomatyczna: Szłam długim korytarzem do „swoich” drzwi, niosąc przed sobą tobół z pościelą. Przed samymi drzwiami potknęłam się i upadłam na kolana. Nie bolało, bo upadłam na fragment kołdry. Ale dało do myślenia!
W lepszych warunkach szybciej dochodziłam do siebie, lepiej mi się medytowało przez ołtarzykiem, bo jakoś nie mogłam się oderwać od ceremonii porannych i wieczornych. Aż któregoś dnia, gdy siadałam ze skrzyżowanymi nogami, by odprawić pudżę, poczułam silne pchnięcie w klatką piersiową, które powaliło mnie na plecy. Dokończyłam ceremonii, ale potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie…
Wieczorem, gdy wróciłam z pracy, zobaczyłam przy łóżku wielką torbę z rzeczami, która na pewno nie była moją torbą! Figurki na ołtarzyku były rozrzucone. Bieg do budki telefonicznej - skonsternowana koleżanka tłumaczyła, że nie spodziewała się takiego obrotu spraw, po czym telefon do Darka, żeby przyjechał, bo ja … się boję!
Całą noc przesiedzieliśmy, czekając na przybycie intruza, przy moich spakowanych manatkach, z którymi miał nas rano zabrać samochodem brat Darka. Tak się składało, że klucz od poprzedniego mieszkania ciągle jeszcze był u Sąsiada.  Po nieprzyjemnej rozmowie z agresywnym właścicielem mieszkania, z uczuciem ulgi powitałam widok znajomego podwórka, przyozdobionego majową zielenią drzew i krzewów. Mile przywitałam się z Sąsiadem.
Upłynął rok i trochę.  W międzyczasie, pewnego dnia zapakowałam wszystkie mosiężne murti przedstawiające bogów hinduskiego panteonu, przesypując je kwiatami i kadzidłami, jak do pogrzebu. Gdy zamykałam pudło, na pożegnanie poszła od nich taka fala miłości, że łzy stanęły mi w oczach. Zakopałam pudło w tym ogrodzie, który kiedyś mnie żywił. Wróciłam gotowa na Nowe.
Nie musiałam długo czekać, by zaistniał ten mój wizerunek opisany na początku. Mimo że broniłam się, przeczuwając kłopoty, nie miałam szansy w walce z Przeznaczeniem…  Potem znajomy astrolog wyjaśnił mi, jak potężne moce patronowały temu związkowi.
Kiedy zasypiałam, powracałam do kolorowych, upalnych Indii, siedziałam w świątyni, rozmawiałam z ludźmi, których tam spotkałam, podziwiałam piękno wschodu słońca wyłaniającego się zza szczytów. Indie ciągle były dla mnie punktem odniesienia, lecz w snach zawsze pojawiał się mój mąż i demonstrował swój brak zainteresowania moimi upodobaniami…

 
W domu działy się dziwne rzeczy: kiedyś, gdy rano weszłam do kuchni, zauważyłam dwa bure obłoczki unoszące się nad zlewozmywakiem. Nie wyglądały sympatycznie!  Jakoś sobie z nimi poradziłam. Potem prasowanie, którego nie zapomnę: weszłam obiema stopami na przerwany niegdyś kabel połączony izolacją. Części przewodu rozerwały się - kula światła, swąd palonej skóry i potworny ból. Moje przyjaciółki były przerażone. Długo leczyłam te poparzenia.
Któregoś dnia pojawiło się dziecko i było to właśnie to DZIECKO, którego zaistnienie w moim życiu przepowiedziały mi Indie. Synek męża miał już ponad sześć lat , był blady, mizerny i bardzo źle do mnie nastawiony. Ponieważ miał zostać u nas jakieś dwa tygodnie, postanowiłam, że dam mu   wszystko to, czego nie mógł otrzymać od swoich rodziców, nawet pytałam męża, czy nie możemy postarać się o niego „na zawsze”. Przełamywałam dziecięce uprzedzenia, wyjaśniałam, dlaczego teraz ja jestem z tatusiem, starając się nie dyskredytować jego matki. Otworzył się po kilku dniach i stał się bardzo miłym chłopczykiem. Zasypiał słodko, słuchając wymyślanych przez mnie bajek i kręcąc na palcach moje loki. Był to także czas jego zwierzeń. Wiele przecierpiało to dziecko, a ja przez cały czas miałam pod powiekami obraz, jak idę, trzymając go na rękach, gliniastą, wiejską drogą. Potem uzyskałam wyjaśnienie …  Bywało wręcz sielankowo, aż za słodko, lecz później zaczęła się prawie cotygodniowa huśtawka emocji, humorów, nastawienia, kiedy braliśmy go na weekendy… Schemat był zawsze taki sam: najeżony chłopiec przechodzący przez próg w piątkowe popołudnie, bledziutki i obcy, a potem - rumiany, zadowolony chłopczyk wychodzący w poniedziałkowy poranek wraz z ojcem do przedszkola, później – do szkoły. I tak przez długie lata.





 
Nie wiedziałam, co ściągam na siebie, ponieważ nie była mi znana pewna historia z mojego innego wcielenia. Wszyscy, to znaczy mąż, dziecko, jego matka i ja byliśmy niegdyś osobami jednego dramatu karmicznego, którego epilog miał się rozegrać w tym wcieleniu. Poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko, działy się rzeczy, o których opowiedzieć mogłam tylko nielicznym, chociażby ze względu na to, że mało kto dałby wiarę moim opowieściom. Dość powiedzieć, że życie męża i moje znalazło się w skrajnym niebezpieczeństwie, a nawet stało się tak, że najpierw jemu, potem mnie potrzebny był egzorcysta. Moje zdrowie ponownie zostało zmarnowane w ciągu kilku miesięcy ataków energetycznych, chociaż wiem, że było to coś znacznie groźniejszego niż same ataki energetyczne.  Nie przypuszczałam, że sytuacja sprzed wieków (licząc według czasu linearnego) zaowocuje aż taką nienawiścią do mojej osoby i chęcią wyłączenia mnie z układu za wszelką cenę.
Coś zaczęło się we mnie gwałtownie zmieniać: któregoś niedzielnego poranka obudziłam się, szlochając rozpaczliwie: wszystko było takie … prozaiczne.  Brakowało mi uniesienia, uczucia miłości do Boga, które wprost wylewa się z serca. Materia jest bardzo ciężka…
Nic się nie dzieje bez uzasadnienia i tak było również w tym przypadku. Wszystkie te opisane wydarzenia wywołały we mnie usilną chęć posiadania ochrony i wzmocnienia duchowości. Mantry nie działały, „zszarzały”! Egzorcystka zaczęła namawiać mnie na modlitwę różańcową. O dziwo! Pomogła! Potem w ręce wpadła mi książka na temat egzorcyzmów i ochrony przed siłami zła. Sama się sobie dziwiłam, że ją czytam. Uderzyło mnie zdanie, którego sens był następujący: Tylko intensywne praktyki religijne i przyjmowanie sakramentów chroni duszę przed atakami złych mocy.
Nie rozważałam opcji powrotu do Kościoła Katolickiego. Ta droga była już za mną. Powiedziałam Bogu: Czekam! Niedługo czekałam. Wymodlone rozwiązanie już się do mnie zbliżało … w tramwaju miejskim w postaci amerykańskiej misjonarki. Krótka wymiana uprzejmości. Pożegnanie, potem ponowne spotkanie w innym tramwaju i to pytanie: Czy chciałabyś porozmawiać z o Jezusie Chrystusie?  I znowu to odczucie ziemi usuwającej się spod nóg z jednoczesnym porywem radości. Przypomniała mi się scenka z czaj- shopu w wieczór wigilijny, kiedy serce moje i Darka zatęskniło za Jezusem…




 
Po bardzo krótkim czasie staliśmy się członkami kościoła mormońskiego. Nota bene prezydentem gminy był syn właściciela tego ogrodu, który mnie kiedyś żywił i w którym pogrzebałam relikty dotychczasowego kultu pana Sziwy. Powoli odzyskiwałam wigor duchowy, ale teraz, patrząc z perspektywy czasu, dziwię się sobie, że tak łatwo dałam się wepchnąć w bardzo sztywne i ciasne doktryny tego kościoła. Wiele prawd przyjęłam na wyrost, w nadziei, że „jakoś” zdołam je z czasem dostosować do swojego elastycznego, ale już w pewnym stopniu skrystalizowanego systemu wierzeń i przekonań. Tym, co najbardziej przekonało mnie do członkostwa w tym kościele, była niezwykła moc błogosławieństw kapłańskich, które w ciągu kilku minut wymiotły zaszczepione w naszym domu i panoszące się wrogie energie i które kiedyś, podczas bardzo ciężkiej choroby postawiły mnie na nogi, także w ciągu kilku minut. W sumie miałam to, za czym tęskniłam: wzniosłe myśli, serce przepełnione miłością, służenie z oddaniem i poświęceniem, a ponadto otwierały się przede mną możliwości zgłębienia nowej wiedzy, ujrzenia znanych faktów biblijnych w innym świetle. W nowym środowisku czułam się jak ryba w wodzie, uśmiechnięta, szczęśliwa, pragnąca innym nieba przychylić. Oboje szybko zostaliśmy przywódcami i tu mogę powiedzieć, że mój mąż błysnął talentami jako przywódca duchowy. Wspomagałam go, wykonując analogiczną pracę wśród kobiet. Tyle że w miarę upływu czasu nie byłam w stanie nie zauważyć pewnych rzeczy: Oficjalnie kościół promuje model rodziny patriarchalnej, gdzie żona jest zasadniczo równa mężowi, oboje wspólnie rozważają decyzje, ale to mąż ma głos decydujący. Z założenia w rodzinie panuje miłość, szacunek męża – kapłana dla żony, miłość i poszanowanie dla dzieci jako dusz zesłanych do ciał przez Boga. Nie mogłam długo udawać przed sobą, że nie widzę , jak bardzo rzeczywistość odbiega od tego pokazywanego na zewnątrz idealnego obrazu przyszłego boga i bogini – pary królujących w królestwie niebieskim. Nieraz ocierałam gorące łzy kobiet, które zwierzały mi się ze swoich smutków, doznawanego poniżenia, zaniedbania, nawet zdrad. Trzymałam je za ręce i wraz z nimi płakałam. Zawsze byłam wrażliwa na hipokryzję i na krzywdę ludzką. Z czasem i ja miałam powód do płaczu nad sobą, ponieważ powołanie męża było bardzo czaso- i siło-chłonne, nie mówiąc o tym, że bardzo frustrujące. A konsekwencje spadały na mnie… Ale ja już nie miałam się komu zwierzyć i nawet nie mogłam. Przywódczyni zawsze musiała być wzorem i przykładem…
Było coraz trudniej, ponieważ, jak odkryliśmy, syn męża od lat był uzależniony, z domu ginęły różne rzeczy, pieniądze, miał kłopoty z powodu rozrób w szkole, po podwórku kręciły się jakieś dziwne typy, ktoś nasikał nam na wycieraczkę itd. Zaczęły się próby leczenia go, jego ucieczki z ośrodków, ciche potępienie ze strony członków kościoła, którym przedstawił inną wersję, z której wynikało, że jest ofiarą naszych pomówień.  Coraz więcej widziałam, słyszałam a ponadto docierały do mnie informacje, z którymi nie mógł się uporać ani mój intelekt, ani serce.
Mimo że przez cały czas mojego członkostwa w kościele dobijała się tylną furtką wiedza chociażby o NWO, zamykałam uszy jak hipopotam pod wodą, aby już nic więcej oprócz wzmiankowanych sytuacji nie skaziło wizji piękna tego świata jako królestwa Jahwe.  Są rzeczy, o których nie mogę i nawet nie chcę pisać…  Niech tak zostanie. Jestem w stanie wiele zrozumieć, wybaczam wszystko i proszę o wybaczenie, jeśli komuś sprawiłam cierpienie. W tym kościele jest wielu cudownych, wspaniałych ludzi, pełnych miłości i współczucia, mądrych, dobrych i szlachetnych. Dotąd kocham ich i szanuję bardzo. Wiele się tam nauczyłam. Poznałam idealny model przywództwa sprawowanego z miłością i troską. Przywództwa, jakie sprawowane być może w Złotej Erze ludzkości. A nade wszystko – otrzymałam niezbitą pewność, że bóg starego testamentu nie jest tym, którego nazwałabym Bogiem.


 
Stało się to podczas jednej z lekcji, która prowadziłam w szkole niedzielnej. Co znamienne, ubrałam się wtedy inaczej niż zwykle, jak określiła jedna z sióstr – „wyraziście”. No i stałam się wyrazista!
Lekcja dotyczyła proroctwa Izajasza. Wiadomo, bóg Izajasza jest groźny, zazdrosny i łatwo wzbudza w sobie gniew, karze opornych, grozi pomstą za niewierność. Oczywiście, interpretowano to, że czyni tak z miłości, aby ludzie mogli się nawrócić, odpokutować i powrócić do jego łask i błogosławieństw. Czytałam te ociekające krwią zapowiedzi tego, co zrobi z nieposłusznymi i czułam wewnętrzne łkanie.  „Dlaczego ten kościół zwą Twoim imieniem? – spytałam Jezusa, którego czułam i prawie widziałam. W odpowiedzi odczułam, że mam dalej mówić o nim i przytaczać z pism fragmenty, z których wynika, że Bóg jest Miłością. Tak zrobiłam. Poszłam do domu, usiadłam przy komputerze i wbiłam w wyszukiwarkę hasło: mormoni. Następnym hasłem było słowo: masoni (wiedziałam, że wyżsi przywódcy nimi są i mają najwyższe stopnie). Potem wskoczyły inne słowa: Iluminaci , NWO, reptilianie, Annunaki, David Icke, ten upiorny wachlarz rozwijał się i zdawał się nie mieć końca. Moje reakcje były bardzo gwałtowne: od krzyku i płaczu do … no cóż, nie były to eleganckie wyrażenia.


 
Wolność! Wyrwać się z tych uzależnień. Rzucić wszystko i odejść, nie oglądając się za siebie (chociaż w powszechnym rozumieniu bardzo wiele traciłam w sensie materialnym). Jestem impulsywną kobietą, ale i konsekwentną, jeśli podejmę decyzję, idę jak czołg. Jest bardzo trudno „wypisać się” z członkostwa w tym kościele. Nam się to udało. Jeszcze wiele razy usiłowano nam wyperswadować tę decyzję. Bez skutku. Moja droga jest inna. Słowa Krishnamurtiego zasiane przed laty w końcu wydały swój plon: uzyskałam wolność wewnętrzną od idoli wiary, od dogmatów, prawd fundamentalnych i niepodważalnych, ceremonii i obrzędów, ale jednocześnie dowiedziałam się, że siedzę w jeszcze większym więzieniu! Tym więzieniem jest nasz świat jako reptiliańska agenda, jako część matrixa z ustalonym z góry programem i z iluzją wolnej woli, a po przejściu na drugą stronę czeka mnie nieunikniony pobyt tymczasowy w strefach astralnych Ziemi. Mormoni nazywają to (właściwie słusznie) więzieniem duchów.
No cóż – dowiedziałam się o kolejnej klatce, której nadzorcy właśnie religiami posługują się dla utrzymania ludzi w uzależnieniu i posłuszeństwie , w strachu przed gniewem boga, jakkolwiek byłby on nazywany. Jednakże Wszechświat podał mi linę ratunkową, ponieważ z wielu portali internetowych płynęły duchowe przekazy o Transformacji, cenne wskazówki, informacje, od których aż kręciło się w głowie, a przede wszystkim wzrastała otucha i nadzieja.  Przypomniałam sobie historię Stworzenia, dowiedziałam się ponownie o zapomnianych faktach z historii ludzkości, w końcu zaczęłam ponownie medytować i wtedy również do mnie zaczęły przychodzić przekazy. A co najważniejsze, odkodowały się we mnie wspomnienia inkarnacyjne (te najistotniejsze), dowiedziałam się o swoim galaktycznym pochodzeniu, o celu, dla jakiego pojawiłam się tu, na Ziemi.


 
Wolność – teraz mam ją w sobie, a wówczas nawet mury tego więzienia są iluzją. Przyszłam z Wolności – żyję w Wolności i do Wolności powracam. Wszelkie ograniczające ziemskie przekonania oraz okoliczności z nich wynikające muszą zniknąć, ponieważ są iluzją tego wymiaru, której jako dziecko wszechświata nie muszę przyjmować do świadomości, o ile tego nie chcę.
 Dostałam także piękny prezent od losu, kiedy spotkałam się z pewnym terapeutą duchowym, który miał wgląd w przeszłość inkarnacyjną. Kiedy wyjawił mi tajemnicę stojącą za moimi rozpaczliwymi poszukiwaniami boga i form jego czczenia, poczułam, że otwierają się drzwiczki mojej klatki, w której przez całe wieki więziłam samą siebie. Okazało się bowiem, że w jednym z wcieleń zbuntowałem się przeciwko religii ( jak i w tym życiu), ale rodzina, chcąc mnie za to ukarać, zamknęła mnie w klasztorze. Tam byłem bardzo surowo karany za swoją apostazję. Złamali mnie. Kiedy powróciłem na łono swojej pobożnej rodziny, byłem nadgorliwy, starając się ostentacyjnie wręcz pokazać swoje oddanie dla wiary. W ten sposób ukształtował się we mnie bardzo szkodliwy wzorzec uzależnienia od wiary.                                                                                                                                                                                         Właśnie Teraz przypomniałam sobie, że kiedy „wyrzucało mnie” z jednej ścieżki duchowej i miałam okres zawieszenia, towarzyszył mu na ogół silny niepokój i cierpienie. Kiedy pojawiała się nowa droga do boga, a nozdrza chłonęły luby zapach kadzidła, wraz z tym przychodził spokój i zapewnienie, że teraz jestem w porządku.                                                                                                                                                                                       Właśnie Wróciło do mnie to wspomnienie, jak stoję drżący z zimna, w poszarpanej i szorstkiej szacie pokutnej, z plecami pooranymi dyscypliną o rzemieniach z haczykami, z ustami popękanymi od zagryzania ich z bólu, spieczonymi z pragnienia i gorączki, a ONI, w czarnych szatach surowo i milcząco zbierają się, by zawyrokować co dalej w mojej sprawie. Jako małe dziecko bardzo się bałam księży i zakonników oraz ich czarnych szat.
Nie wiem, jakiego boga wyznawałam po drodze, w swoich ziemskich wcieleniach, wiem i pamiętam kolejne wizerunki „swojego” obecnego boga z tego wcielenia:
Ogromny, ciepły i kochający Tatuś dla małej dziewczynki uwięzionej w opatrunku gipsowym.
Cierpliwy i wszechmocny opiekun, któremu łkałam w nocy w poduszkę, powtarzając: Boże! Ja chcę być dobra, ja chcę być dobra!
Wymagający i spostrzegawczy strażnik maminego kredensu z cukierkami sezamkowymi, widzący i słyszący każdą niecną myśl, ten bóg już karał: stłuczonym kolanem, laniem wymierzonym przez mamę, już mogłam zacząć się go bać.
Ten, który nie jest! Do komunii poszłam bowiem niewierząca, a kiedy klęczałam, mały kamyk wbił mi się pod skórę kolana i pozostawił po sobie brzydki, szary ślad na pamiątkę.
Potem pojawił się radosny i kochający w słowach i melodii pieśni śpiewanych podczas mszy beatowych w małym kościele we Władysławowie. Był wówczas dla mnie  szafarzem szczęścia małżeńskiego, spokojnej przystani życiowej, jakiej pragnęłam z pewnym bardzo gorliwym katolikiem. Na szczęście, do tego nie doszło, ponieważ … jest Bóg! (Ów ideał okazał się zakutym hipokrytą.)
A potem dobrotliwie na wiele lat ukrył się przede mną, aby nie przeszkadzać mi przerabiać trudnych doświadczeń, których nie mogłam ominąć.
Kiedy przyszedł czas, pojawił się jako Źródło – mały jak punkt i wielki jak ocean. Ten, z którego wyszliśmy i do którego powracamy w kolejnych cyklach oddechu Brahmy.
Potem stał się Guru wszystkich guru – nauczycielem przemawiającym poprzez rishich – mędrców o boskich mocach.
A kiedy moje serce zatęskniło do smaku Indii, przyszedł do mnie jako Babadżi, mahaawatar  pana Sziwy, nasienia wszechrzeczy, ojca i założyciela. To on przeprowadził mnie przez najtrudniejsze lekcje, przez biel, szarość i ciemność śmierci, przywracając mnie ku życiu, które prowadziło mnie ku prawdziwej wewnętrznej wolności. Teraz pozostaje nadal moim Opiekunem, jest dla mnie kimś … bezcennym (?) – to za małe słowo.
Kim jest dla mnie Bóg obecnie? Wydaje mi się, że na to pytanie odpowiedziałam sobie już dawno. Opisałam to doświadczenie w roku 2011, kiedy zbuntowałam się przeciwko bogu czczonemu w radża jodze:
„Przyszła moja kolej, poderwałam się i szłam kąśliwie uśmiechnięta, zbuntowana przeciwko „bogu tej jogi”, przeciwko wszelkim prawdom, które wtłaczano mi pracowicie do głowy. Szłam, czując, że jestem tak „brudna”, że prowadzącą (medytację) chyba odrzuci ode mnie na trzy metry. Stanęłam naprzeciw tej wysokiej kobiety, zadziornie uniosłam głowę, by z przekorą i ironią zajrzeć jej w oczy.
I wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam się ku Niemu/Niej, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości.  Było to tak, jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało niesamowitą radość, jak wtedy gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie!  Ten Ktoś jakby zamknął mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim/Nią, stopiłam się  w jedno.  Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość, miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością, uwagą, troską, porażającym pięknem.  Nie było żadnych pytań, nawet żadnego okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej chwili.  Nie było żadnego: On/Ona?Ono i ja! Była tylko Jedność i Jestność, która jest wszystkim i z której wychodzi wszystko.  Nie umiem tego inaczej nazwać.
 

To, co opisałam, wydarzyło się dosłownie w ułamku sekundy, ale by rozpatrzyć to w sobie, potrzebuję co najmniej kilku minut. (…)

Czytałam różne mądre księgi, pisma nazywane świętymi, z których każde z założenia miało głosić tę jedną, jedyną prawdę dla całego świata, rozmyślałam, rozwijałam się i jak ufam, robię to dotąd, ale ciągle towarzyszy mi silne przekonanie, że to wszystko, co robię, jest ZAMIAST.  Zamiast tego stanu, który na tak krótko stał się moim udziałem, a który jest moim WŁAŚCIWYM NATURALNYM STANEM, DO KTÓREGO MAM NIEZBYWALNE PRAWO.  Dlatego ciągle towarzyszy mi przeświadczenie, że zbędne są wszelkie dociekania, spekulacje na temat istoty Boga, na temat natury Wszechrzeczy.  Wiem, że jedyną Prawdą jest TA CHWILA, którą wtedy przeżyłam w zwyczajnym wielkomiejskim mieszkaniu.
Dla odkrycia tej PRAWDY wyruszyliśmy z łona MATKI w swoją wielowcieleniową podróż po drogach i pozornych bezdrożach KREACJI.  Ta chwila, o której nigdy nie zapomnę, w końcu się urzeczywistni, by stać się rzeczywistością dla nas wszystkich, kiedy każdy z nas powróci w kochające ramiona OJCA/MATKI. Wtedy ponownie wszystko stanie się pełnym miłości przytuleniem do serca Rodziców, które trwać będzie W WIEKUISTYM TERAZ. 

Ta prawda pozostaje dla mnie niezmienna: JESTEŚMY KOCHANI, BARDZO KOCHANI I TO PRZEOGROMNĄ, NIEZMIERZONĄ I ABSOLUTNIE BEZWARUNKOWĄ MIŁOŚCIĄ. I jeszcze jedno: Wszyscy pochodzimy z jednego ŹRÓDŁA, ONO JEST W NAS A MY JESTEŚMY W NIM.  JESTEŚMY JEDNOŚCIĄ. Cała nasza praca polega na tym, by po prostu w to uwierzyć i BYĆ... 

Czego gorąco życzę wszystkim Wam, spadkobiercom Boskiego dziedzictwa, których dusze przez całe eony niosą w sobie Światło Boże...” 
Pozdrawiam Was w Miłości i Świetle, Mistrzowie, Siostrzano-Braterska Rodzino…
Anna
 






 

 

 

 

10 komentarzy:

  1. witam Pani Anno !!!! Jednym tchem przeczytalam czesc 6 i z niecierpliwoscia czekam na kolejne ...niesamowicie Pani opisuje, potrafi Pani znakomicie ujac w slowa cala game emocji i uczuc !!! Z serdecznymi pozdrowíeniami ,Gojda.

    OdpowiedzUsuń
  2. witam Pani Anno !!! Znakomicie Pani pisze , z niecierpliwoscia czekam na ciag dalszy !!! serdecznie pozdrawiam ,Gojda.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję bardzo za te słowa! Spowodowały to, że ponownie przeczytałam to, co opublikowałam. Przyznam się Pani, że dalszy ciąg był już napisany i opublikowany, jednakże, tak jak napisałam w tym tekście: Ktoś kompletnie rozsypał moje klocki! Ta dalsza część, mimo że pisana w tej samej, spontanicznie wybranej konwencji, ma wydźwięk tragiczny. Moja Przyjaciółka popłakała się przy lekturze i prosiła mnie, bym usunęła z tekstu treści o negatywnym zabarwieniu. Świadoma tego, że ciągle jeszcze w swoich poszukiwaniach duchowych nie doszłam do tego momentu, kiedy "spina się klamrą" swoje doświadczenia, wykasowałam część VII. W Holandii oraz Indiach byłam w "niebie", pomimo trudnych do zaakceptowania chwil i zjawisk, ale po powrocie, dla wyrównania, musiałam przejść przez dolinę śmierci. Cały czas zastanawiam się, jak ponownie opisać ten najtrudniejszy w moim życiu odcinek drogi ku Przebudzeniu. Wiem, że to zrobię. Jeszcze raz serdecznie dziękuje za życzliwą ocenę, która dodaje mi motywacji. Bardzo serdecznie Panią pozdrawiam. Anna - Asha

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciesze sie bardzo z Pani slow !!! Czytajac ostatni akapit ,przeczuwa sie ,ze kolejny etap zycia bedzie dla Pani wyzwaniem ,ze zapowiada dramatyczne przezycia ; mimo wszystko chec przeczytania kolejnych wspomnien, pozostawia niedomkniete drzwi pragnienia ,by dowiedziec sie : w jaki sposob droga zycia doprowadzila Pania do momentu "tu i teraz" ?Odbieram Pania jako osobe szczesliwa - jesli przyjmiemy ,ze szczescie jest stanem odczuwania zadowolenia ,pelna pogody ducha akceptacja istniejacego stanu rzeczywistosci ; dlatego Pani Anno : prosze o ciag dalszy i zachecam ( chociaz zgadzam sie z Pani Przyjaciolka odnosnie usuniecia tresci o zabarwieniu negatywnym ) ,ale namawiam - tym bardziej, ze obecnie Merkury ( opiekun pisarzy ) znajduje sie w ruchu retro ,a wiec zgralaby sie Pani z energia kosmosu( z pewnoscia nie po raz pierwszy w zyciu !!!) tzn powrot do pisania ,korekta tekstu , kontynuacja tego ,co odlozylismy do szuflady ,zaniechalismy z jakiegos powodu - jak najbardziej wskazane !!! Czesto zagladam na Pani Blog - miedzy innymi korzystam z tekstow Medytacji ; bede zatem oczekiwac dalszych wspomnien,bo stanowia inspiracje do wlasnych ,wewnetrznych poszukiwan, do rozwoju duchowego ; bardzo serdecznie pozdrawiam Pania !!!Gojda.

      Usuń
  4. Jeszcze raz dziękuję za te słowa mające w sobie energię przyjaznego klepnięcia w plecy i zachęty: No! Dawaj! Dawaj! :D Tak... jestem osoba szczęśliwą, pomimo wszystko, a może właśnie dlatego... Serdecznie i gorąco pozdrawiam Panią. Anna

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam p.Anno !!! Wlasnie zajrzalam tutaj ponownie ,bo kilkudniowym pobycie poza miejscem zamieszkania i widze ciag dalszy opowiesci !!!!!! Zabieram sie zatem z wielkim entuzjazmem za odczytanie wspomnien...goraco pozdrawiam!!!Gojda.

    OdpowiedzUsuń
  6. ..czuje w Pani slowach zapach Indii ,sacrum momentu, bezsilnosc chwili ,ciekawosc jutra ,a jednoczesnie niepewnosc przyszlosci...i czekac bede na ciag dalszy !!! Tak wiele przekazuje Pani w swej opowiesci !!! Wyczekuje Pani Anno kolejnej czesci !!! Jeszcze raz dziekuje,ze wrocila Pani do pisania ( bylaby niesamowita ksiazka ...) .Bardzo serdecznie pozdrawiam !!! Gojda.

    OdpowiedzUsuń
  7. ...Pani Anno...przy porannej filizance masala czaj ( o tak, bardzo mi zasmakowal ten napoj i znakomicie czuje sie po nim - dziala energetyzujaco ,pobudza oraz syci ) czytalam ciag dalszy lektury ...w pierwszym momencie pomyslalam : dlaczego nie umiesci Pani od razu calosci tekstu ?Jednak w tej samej chwili stwierdzilam, ze wlasnie raczenie sie mniejszymi porcjami wzmaga apetyt i rodzi ciekawosc ...zatem czekac bede ponownie ...a ciekawosc jest ogromna!!!Fajnie ,ze zaczela Pani dalej pisac !!! Te wspomnienia stanowia inspiracje do rozwoju wewnetrznego,wiele ucza !!! Milego i dobrego dnia !!!Pozdrawiam serdecznie ,Gojda.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziekuje p.Anno za kolejna porcje wzruszenia !!! Z Pani slow plynie glebokie przeslanie ...zagladam tu kazdego dnia i oczywiscie czekam na ciag dalszy...serdecznie pozdrawiam ,Gojda.

    OdpowiedzUsuń
  9. odnosnie slow zakonczenia : ...tak JEST i tak BEDZIE p.Anno !!! Piekna i gleboka lektura o duchowych poszukiwaniach sciezki zycia ,przeplatana jego proza...prosze wydac swoje wspomnienia ,namawiam !!! Serdecznie pozdrawiam z poziomu Serca !!! Gojda.

    OdpowiedzUsuń