Wspiera Cię Niebo i Ziemia.


Strona ta wykorzystuje pliki cookies w celu realizacji swoich usług i funkcji zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz samodzielnie dostosować warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

czwartek, 6 marca 2014

CD. Babadżi... Czas weryfikacji


Czas weryfikacji….

W dwa lata później… nowa odsłona: mam teraz długie, kręcone rude włosy, ubrana jestem w czerń i czerwień, z pomalowanymi na czerwono paznokciami, w pełnym makijażu, pachnąca Wild Muskiem. Inne życie:  praca, dom, niedzielne spacery po okolicznych łąkach lub po głównej ulicy miasta  – świat prostych, codziennych spraw, świat wieczornej namiętności i czułości… i  od czasu do czasu to szarpiące za serce odczucie, że coś się jeszcze wydarzy, że to wszystko, to ułuda, jedynie krótkie wytchnienie … A do tego tęsknota… za wzniosłością myśli, za odczuciem wzlatywania pod niebo, za postrzeganiem codziennych realiów jako nieistotnych, jako zasłony odgradzającej od Prawdziwego i Wiecznego…
Kiedy dwa lata przed tym czasem „odbijałam od dna”, nabierałam z każdym dniem przekonania, że powinnam uciec z tego mieszkania, z tego domu. Kierował mną niepokój o przyszłość, czułam, że czeka mnie zadanie, z którym mogę sobie nie poradzić, bo cena szczęścia jest w tym przypadku bardzo wysoka.  Sąsiad bywał częstym gościem, okazywaliśmy sobie wzajemnie życzliwość i wsparcie, lecz ja myślami byłam gdzieś daleko od tego miejsca. Pewnego dnia, gdy nastąpiła poważna awaria, nie miałam  światła i ogrzewania przez trzy dni, a była to ciągle jeszcze zima, długa i ostra, więc z radością przyjęłam klucz do mieszkania teścia mojej koleżanki, który nieprędko miał do niego powrócić. Niezwłocznie przeniosłam rzeczy i wówczas wydarzyła się sytuacja symptomatyczna: Szłam długim korytarzem do „swoich” drzwi, niosąc przed sobą tobół z pościelą. Przed samymi drzwiami potknęłam się i upadłam na kolana. Nie bolało, bo upadłam na fragment kołdry. Ale dało do myślenia!
W lepszych warunkach szybciej dochodziłam do siebie, lepiej mi się medytowało przez ołtarzykiem, bo jakoś nie mogłam się oderwać od ceremonii porannych i wieczornych. Aż któregoś dnia, gdy siadałam ze skrzyżowanymi nogami, by odprawić pudżę, poczułam silne pchnięcie w klatką piersiową, które powaliło mnie na plecy. Dokończyłam ceremonii, ale potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie…
Wieczorem, gdy wróciłam z pracy, zobaczyłam przy łóżku wielką torbę z rzeczami, która na pewno nie była moją torbą! Figurki na ołtarzyku były rozrzucone. Bieg do budki telefonicznej - skonsternowana koleżanka tłumaczyła, że nie spodziewała się takiego obrotu spraw, po czym telefon do Darka, żeby przyjechał, bo ja … się boję!
Całą noc przesiedzieliśmy, czekając na przybycie intruza, przy moich spakowanych manatkach, z którymi miał nas rano zabrać samochodem brat Darka. Tak się składało, że klucz od poprzedniego mieszkania ciągle jeszcze był u Sąsiada.  Po nieprzyjemnej rozmowie z agresywnym właścicielem mieszkania, z uczuciem ulgi powitałam widok znajomego podwórka, przyozdobionego majową zielenią drzew i krzewów. Mile przywitałam się z Sąsiadem.
Upłynął rok i trochę.  W międzyczasie, pewnego dnia zapakowałam wszystkie mosiężne murti przedstawiające bogów hinduskiego panteonu, przesypując je kwiatami i kadzidłami, jak do pogrzebu w Indiach. Gdy zamykałam pudło, na pożegnanie poszła od nich taka fala miłości, że łzy stanęły mi w oczach. Zakopałam pudło w tym ogrodzie, który kiedyś mnie żywił. Wróciłam gotowa na Nowe.
Nie musiałam długo czekać, by zaistniał ten mój wizerunek opisany na początku. Mimo że broniłam się, przeczuwając kłopoty, nie miałam szansy w walce z Przeznaczeniem…  Potem znajomy astrolog wyjaśnił mi, jak potężne moce patronowały temu związkowi.
Kiedy zasypiałam, powracałam do kolorowych, upalnych Indii, siedziałam w świątyni, rozmawiałam z ludźmi, których tam spotkałam, podziwiałam piękno wschodu słońca wyłaniającego się zza szczytów. Indie ciągle były dla mnie punktem odniesienia, lecz w snach zawsze pojawiał się mój mąż i demonstrował swój brak zainteresowania moimi upodobaniami…

 
W domu działy się dziwne rzeczy: kiedyś, gdy rano weszłam do kuchni, zauważyłam dwa bure obłoczki unoszące się nad zlewozmywakiem. Nie wyglądały sympatycznie!  Jakoś sobie z nimi poradziłam. Potem prasowanie, którego nie zapomnę: weszłam obiema stopami na przerwany niegdyś kabel połączony izolacją. Części przewodu rozerwały się - kula światła, swąd palonej skóry i potworny ból. Moje przyjaciółki były przerażone: "Uderzenie w podstawy!" - powiedziała jedna z nich. Długo leczyłam te poparzenia.
Któregoś dnia pojawiło się dziecko i było to właśnie to DZIECKO, którego zaistnienie w moim życiu przepowiedziały mi Indie. Synek męża miał już ponad sześć lat, był blady, mizerny i bardzo źle do mnie nastawiony. Ponieważ miał zostać u nas jakieś dwa tygodnie, postanowiłam, że dam mu  wszystko to, czego nie mógł otrzymać od swoich rodziców, nawet pytałam męża, czy nie możemy postarać się o niego „na zawsze”. Przełamywałam dziecięce uprzedzenia, wyjaśniałam, dlaczego teraz ja jestem z tatusiem, starając się nie dyskredytować jego matki. Otworzył się po kilku dniach i stał się bardzo miłym chłopczykiem. Zasypiał słodko, słuchając wymyślanych przez mnie bajek i kręcąc na palcach moje loki. Był to także czas jego zwierzeń. Wiele przecierpiało to dziecko, a ja przez cały czas miałam pod powiekami obraz, jak idę, trzymając go na rękach, gliniastą, wiejską drogą a on dyszy i rzęzi, buzię mając pokrytą licznymi czerwonymi plamami i sine usta. Potem uzyskałam wyjaśnienie …  Bywało wręcz sielankowo, aż za słodko, lecz później zaczęła się prawie cotygodniowa huśtawka emocji, humorów, nastawienia, kiedy braliśmy go na weekendy… Schemat był zawsze taki sam: najeżony chłopiec przechodzący przez próg w piątkowe popołudnie, bledziutki i obcy, a potem - rumiany, zadowolony chłopczyk wychodzący w poniedziałkowy poranek wraz z ojcem do przedszkola, później – do szkoły. I tak przez lata.







 
Nie wiedziałam, co ściągam na siebie, ponieważ nie była mi znana pewna historia z mojego innego wcielenia. Wszyscy, to znaczy mąż, dziecko, jego matka i ja byliśmy niegdyś osobami jednego dramatu karmicznego, którego epilog miał się rozegrać w tym wcieleniu. Poprzeczka była ustawiona bardzo wysoko, działy się rzeczy, o których opowiedzieć mogłam tylko nielicznym, chociażby ze względu na to, że mało kto dałby wiarę moim opowieściom. Dość powiedzieć, że życie męża i moje znalazło się w skrajnym niebezpieczeństwie, a nawet stało się tak, że najpierw jemu, potem mnie potrzebny był egzorcysta. Moje zdrowie ponownie zostało zmarnowane w ciągu kilku miesięcy ataków energetycznych, chociaż wiem, że było to coś znacznie groźniejszego niż same ataki energetyczne.  Nie przypuszczałam, że sytuacja sprzed wieków (licząc według czasu linearnego) zaowocuje aż taką nienawiścią do mojej osoby i chęcią wyłączenia mnie z układu za wszelką cenę.
Coś zaczęło się we mnie gwałtownie zmieniać: któregoś niedzielnego poranka obudziłam się, szlochając rozpaczliwie: wszystko było takie … prozaiczne.  Brakowało mi uniesienia, uczucia miłości do Boga, które wprost wylewa się z serca. Materia jest bardzo ciężka…
Nic się nie dzieje bez uzasadnienia i tak było również w tym przypadku. Wszystkie te opisane wydarzenia wywołały we mnie usilną chęć posiadania ochrony i wzmocnienia duchowości. Mantry nie działały, „zszarzały”! Egzorcystka zaczęła namawiać mnie na modlitwę różańcową. O dziwo! Pomogła! Potem w ręce wpadła mi książka na temat egzorcyzmów i ochrony przed siłami zła. Sama się sobie dziwiłam, że ją czytam. Uderzyło mnie zdanie, którego sens był następujący: Tylko intensywne praktyki religijne i przyjmowanie sakramentów chroni duszę przed atakami złych mocy.
Nie rozważałam opcji powrotu do Kościoła Katolickiego. Ta droga była już za mną. Powiedziałam Bogu: Czekam! Niedługo czekałam. Wymodlone rozwiązanie już się do mnie zbliżało … w tramwaju miejskim w postaci amerykańskiej misjonarki. Krótka wymiana uprzejmości. Pożegnanie, potem ponowne spotkanie w innym tramwaju i to pytanie: Czy chciałabyś porozmawiać z o Jezusie Chrystusie?  I znowu to odczucie ziemi usuwającej się spod nóg z jednoczesnym porywem radości. Przypomniała mi się scenka z czaj- shopu w wieczór wigilijny, kiedy serce moje i Darka zatęskniło za Jezusem…




 
Po bardzo krótkim czasie staliśmy się członkami kościoła mormońskiego. Nota bene prezydentem gminy był syn właściciela tego ogrodu, który mnie kiedyś żywił i w którym pogrzebałam relikty dotychczasowego kultu pana Sziwy. Powoli odzyskiwałam wigor duchowy, ale teraz, patrząc z perspektywy czasu, dziwię się sobie, że tak łatwo dałam się wepchnąć w bardzo sztywne i ciasne doktryny tego kościoła. Wiele prawd przyjęłam na wyrost, w nadziei, że „jakoś” zdołam je z czasem dostosować do swojego elastycznego, ale już w pewnym stopniu skrystalizowanego systemu wierzeń i przekonań. Tym, co najbardziej przekonało mnie do członkostwa w tym kościele, była niezwykła moc błogosławieństw kapłańskich, które w ciągu kilku minut wymiotły zaszczepione w naszym domu i panoszące się wrogie energie i które kiedyś, podczas bardzo ciężkiej choroby postawiły mnie na nogi, także w ciągu kilku minut. W sumie miałam to, za czym tęskniłam: wzniosłe myśli, serce przepełnione miłością, służenie z oddaniem i poświęceniem, a ponadto otwierały się przede mną możliwości zgłębienia nowej wiedzy, ujrzenia znanych faktów biblijnych w innym świetle. W nowym środowisku czułam się jak ryba w wodzie, uśmiechnięta, szczęśliwa, pragnąca innym nieba przychylić. Oboje szybko zostaliśmy przywódcami i tu mogę powiedzieć, że mój mąż błysnął talentami jako przywódca duchowy. Wspomagałam go, wykonując analogiczną pracę wśród kobiet. Tyle że w miarę upływu czasu nie byłam w stanie nie zauważyć pewnych rzeczy: Oficjalnie kościół promuje model rodziny patriarchalnej, gdzie żona jest zasadniczo równa mężowi, oboje wspólnie rozważają decyzje, ale to mąż ma głos decydujący. Z założenia w rodzinie panuje miłość, szacunek męża – kapłana dla żony, miłość i poszanowanie dla dzieci jako dusz zesłanych do ciał przez Boga. Nie mogłam długo udawać przed sobą, że nie widzę, jak bardzo rzeczywistość odbiega od tego pokazywanego na zewnątrz idealnego obrazu przyszłego boga i bogini – pary królujących w królestwie niebieskim. Nieraz ocierałam gorące łzy kobiet, które zwierzały mi się ze swoich smutków, doznawanego poniżenia, zaniedbania, nawet zdrad. Trzymałam je za ręce i wraz z nimi płakałam. Zawsze byłam wrażliwa na hipokryzję i na krzywdę ludzką. Z czasem i ja miałam powód do płaczu nad sobą, ponieważ powołanie męża było bardzo czaso- i siło-chłonne, nie mówiąc o tym, że bardzo frustrujące. A konsekwencje spadały na mnie… Ale ja już nie miałam się komu zwierzyć i nawet nie mogłam. Przywódczyni zawsze musiała być wzorem i przykładem…
Było coraz trudniej, ponieważ, jak odkryliśmy, syn męża od lat był uzależniony od narkotyków i nie tylko, z domu ginęły różne rzeczy, pieniądze, miał kłopoty z powodu rozrób w szkole, po podwórku kręciły się jakieś dziwne typy, ktoś nasikał nam na wycieraczkę itd. Zaczęły się próby leczenia go, jego ucieczki z ośrodków, ciche potępienie ze strony członków kościoła, którym przedstawił inną wersję, z której wynikało, że jest ofiarą naszych pomówień.  Coraz więcej widziałam, słyszałam a ponadto docierały do mnie informacje, z którymi nie mógł się uporać ani mój intelekt, ani serce.
Mimo że przez cały czas mojego członkostwa w kościele dobijała się tylną furtką wiedza chociażby o NWO, zamykałam uszy jak hipopotam pod wodą, aby już nic więcej oprócz wzmiankowanych sytuacji nie skaziło wizji piękna tego świata jako królestwa Jahwe.  Są rzeczy, o których nie mogę i nawet nie chcę pisać…  Niech tak zostanie. Jestem w stanie wiele zrozumieć, wybaczam wszystko i proszę o wybaczenie, jeśli komuś sprawiłam cierpienie. W tym kościele jest wielu cudownych, wspaniałych ludzi, pełnych miłości i współczucia, mądrych, dobrych i szlachetnych. Dotąd kocham ich i szanuję bardzo. Wiele się tam nauczyłam. Poznałam idealny model przywództwa sprawowanego z miłością i troską. Przywództwa, jakie sprawowane być może w Złotej Erze ludzkości. A nade wszystko – otrzymałam niezbitą pewność, że bóg starego testamentu nie jest tym, którego nazwałabym Bogiem.




 
Stało się to podczas jednej z lekcji, która prowadziłam w szkole niedzielnej. Co znamienne, ubrałam się wtedy inaczej niż zwykle, jak określiła jedna z sióstr – „wyraziście”. No i stałam się wyrazista!
Lekcja dotyczyła proroctwa Izajasza. Wiadomo, bóg Izajasza jest groźny, zazdrosny i łatwo wzbudza w sobie gniew, karze opornych, grozi pomstą za niewierność. Oczywiście, interpretowano to, że czyni tak z miłości, aby ludzie mogli się nawrócić, odpokutować i powrócić do jego łask i błogosławieństw. Czytałam te ociekające krwią zapowiedzi tego, co zrobi z nieposłusznymi i czułam wewnętrzne łkanie.  „Dlaczego ten kościół zwą Twoim imieniem? – spytałam Jezusa, którego czułam i prawie widziałam. W odpowiedzi odczułam, że mam dalej mówić o nim i przytaczać z pism fragmenty, z których wynika, że Bóg jest Miłością. Tak zrobiłam. Poszłam do domu, usiadłam przy komputerze i wbiłam w wyszukiwarkę hasło: mormoni. Następnym hasłem było słowo: masoni (wiedziałam, że wyżsi przywódcy nimi są i mają najwyższe stopnie). Potem wskoczyły inne słowa: Iluminaci , NWO, reptilianie, Annunaki, David Icke, ten upiorny wachlarz rozwijał się i zdawał się nie mieć końca. Moje reakcje były bardzo gwałtowne: od krzyku i płaczu do … no cóż, nie były to eleganckie wyrażenia.




 
Wolność! Wyrwać się z tych uzależnień! Rzucić wszystko i odejść, nie oglądając się za siebie (chociaż w powszechnym rozumieniu bardzo wiele traciłam w sensie materialnym). Jestem impulsywną kobietą, ale i konsekwentną, jeśli podejmę decyzję, idę jak czołg. Jest bardzo trudno „wypisać się” z członkostwa w tym kościele. Nam się to udało. Jeszcze wiele razy usiłowano nam wyperswadować tę decyzję. Bez skutku. Moja droga jest inna. Słowa Krishnamurtiego zasiane przed laty w końcu wydały swój plon: uzyskałam wolność wewnętrzną od idoli wiary, od dogmatów, prawd fundamentalnych i niepodważalnych, ceremonii i obrzędów, ale jednocześnie dowiedziałam się, że siedzę w jeszcze większym więzieniu! Tym więzieniem jest nasz świat jako reptiliańska agenda, jako część matrixa z ustalonym z góry programem i z iluzją wolnej woli, a po przejściu na drugą stronę czeka mnie nieunikniony pobyt tymczasowy w strefach astralnych Ziemi. Mormoni nazywają to (właściwie słusznie) więzieniem duchów.
No cóż – dowiedziałam się o kolejnej klatce, której nadzorcy właśnie religiami posługują się dla utrzymania ludzi w uzależnieniu i posłuszeństwie, w strachu przed gniewem boga, jakkolwiek byłby on nazywany. Jednakże Wszechświat podał mi linę ratunkową, ponieważ z wielu portali internetowych płynęły duchowe przekazy o Transformacji, cenne wskazówki, informacje, od których aż kręciło się w głowie, a przede wszystkim wzrastała otucha i nadzieja.  Przypomniałam sobie historię Stworzenia, dowiedziałam się ponownie o zapomnianych faktach z historii ludzkości, w końcu zaczęłam ponownie medytować i wtedy również do mnie zaczęły przychodzić przekazy. A co najważniejsze, odkodowały się we mnie wspomnienia inkarnacyjne (te najistotniejsze), dowiedziałam się o swoim galaktycznym pochodzeniu, o celu, dla jakiego pojawiłam się tu, na Ziemi.




 
Wolność – teraz mam ją w sobie, a wówczas nawet mury tego więzienia są iluzją. Przyszłam z Wolności – żyję w Wolności i do Wolności powracam. Wszelkie ograniczające ziemskie przekonania oraz okoliczności z nich wynikające muszą zniknąć, ponieważ są iluzją tego wymiaru, której jako dziecko wszechświata nie muszę przyjmować do świadomości, o ile tego nie chcę.
 Dostałam także piękny prezent od losu, kiedy spotkałam się z pewnym terapeutą duchowym, który miał wgląd w przeszłość inkarnacyjną. Kiedy wyjawił mi tajemnicę stojącą za moimi rozpaczliwymi poszukiwaniami boga i form jego czczenia, poczułam, że otwierają się drzwiczki mojej klatki, w której przez całe wieki więziłam samą siebie. Okazało się bowiem, że w jednym z wcieleń zbuntowałem się przeciwko religii ( jak i w tym życiu), ale rodzina, chcąc mnie za to ukarać, zamknęła mnie w klasztorze. Tam byłem bardzo surowo karany za swoją apostazję. Złamali mnie. Kiedy powróciłem na łono swojej pobożnej rodziny, byłem nadgorliwy, starając się ostentacyjnie wręcz pokazać swoje oddanie dla wiary. W ten sposób ukształtował się we mnie bardzo szkodliwy wzorzec uzależnienia od wiary.                                                                                                                                                                                         Właśnie Teraz przypomniałam sobie, że kiedy „wyrzucało mnie” z jakiejś ścieżki duchowej i miałam okres zawieszenia, towarzyszył mi na ogół silny niepokój i cierpienie. Kiedy pojawiała się nowa droga do boga, a nozdrza chłonęły luby zapach kadzidła, a wraz z tym przychodził spokój i zapewnienie, że teraz jestem w porządku.                                                                                                                                                                                       Właśnie Wróciło do mnie to wspomnienie, jak stoję drżący z zimna, w poszarpanej i szorstkiej szacie pokutnej, z plecami pooranymi dyscypliną o rzemieniach z haczykami, z ustami popękanymi od zagryzania ich z bólu, spieczonymi z pragnienia i gorączki, a ONI, w czarnych szatach surowo i milcząco zbierają się, by zawyrokować co dalej w mojej sprawie. Jako małe dziecko bardzo się bałam księży i zakonników oraz ich czarnych szat.
Nie wiem, jakiego boga wyznawałam po drodze, w swoich ziemskich wcieleniach, wiem i pamiętam kolejne wizerunki „swojego” obecnego boga z tego wcielenia:
Ogromny, ciepły i kochający Tatuś dla małej dziewczynki uwięzionej w opatrunku gipsowym.
Cierpliwy i wszechmocny opiekun, któremu łkałam w nocy w poduszkę, powtarzając: Boże! Ja chcę być dobra, ja chcę być dobra!
Wymagający i spostrzegawczy strażnik maminego kredensu z cukierkami sezamkowymi, widzący i słyszący każdą niecną myśl, ten bóg już karał: stłuczonym kolanem, laniem wymierzonym przez mamę, już mogłam zacząć się go bać.
Ten, który nie jest! Do komunii poszłam bowiem niewierząca, a kiedy klęczałam, mały kamyk wbił mi się pod skórę kolana i pozostawił po sobie brzydki, szary ślad na pamiątkę.
Potem pojawił się - radosny i kochający - w słowach i melodii pieśni śpiewanych podczas mszy beatowych w małym kościele we Władysławowie. Był wówczas dla mnie  szafarzem szczęścia małżeńskiego, spokojnej przystani życiowej, jakiej pragnęłam z pewnym bardzo gorliwym katolikiem. Na szczęście, do tego nie doszło, ponieważ … jest Bóg! (Ów ideał okazał się zakutym hipokrytą.)
A potem dobrotliwie na wiele lat ukrył się przede mną, aby nie przeszkadzać mi przerabiać trudnych doświadczeń, których nie mogłam ominąć.
Kiedy przyszedł czas, pojawił się jako Źródło – mały jak punkt i wielki jak ocean. Ten, z którego wyszliśmy i do którego powracamy w kolejnych cyklach oddechu Brahmy.
Potem stał się Guru wszystkich guru – nauczycielem przemawiającym poprzez rishich – mędrców o boskich mocach.
A kiedy moje serce zatęskniło do smaku Indii, przyszedł do mnie jako Babadżi, mahawatar  pana Sziwy, nasienia wszechrzeczy, ojca i założyciela. To on przeprowadził mnie przez najtrudniejsze lekcje, przez biel, szarość i ciemność śmierci, przywracając mnie ku życiu, które prowadziło mnie ku prawdziwej wewnętrznej wolności. Teraz pozostaje nadal moim Opiekunem, jest dla mnie kimś … bezcennym (?) – to za małe słowo.
Kim jest dla mnie Bóg obecnie? Wydaje mi się, że na to pytanie odpowiedziałam sobie już dawno. Opisałam to doświadczenie w roku 2011, kiedy zbuntowałam się przeciwko bogu czczonemu w radża jodze:
„Przyszła moja kolej, poderwałam się i szłam kąśliwie uśmiechnięta, zbuntowana przeciwko „bogu tej jogi”, przeciwko wszelkim prawdom, które wtłaczano mi pracowicie do głowy. Szłam, czując, że jestem tak „brudna”, że prowadzącą (medytację) chyba odrzuci ode mnie na trzy metry. Stanęłam naprzeciw tej wysokiej kobiety, zadziornie uniosłam głowę, by z przekorą i ironią zajrzeć jej w oczy.

I wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam się ku Niemu/Niej, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości.  Było to tak, jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało niesamowitą radość, jak wtedy gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie!  Ten Ktoś jakby zamknął mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim/Nią, stopiłam się  w jedno.  Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość, miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością, uwagą, troską, porażającym pięknem.  Nie było żadnych pytań, nawet żadnego okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej chwili.  Nie było żadnego: On/Ona?Ono i ja! Była tylko Jedność i Jestność, która jest wszystkim i z której wychodzi wszystko.  Nie umiem tego inaczej nazwać.
 

To, co opisałam, wydarzyło się dosłownie w ułamku sekundy, ale by rozpatrzyć to w sobie, potrzebuję co najmniej kilku minut. (…)

Czytałam różne mądre księgi, pisma nazywane świętymi, z których każde z założenia miało głosić tę jedną, jedyną prawdę dla całego świata, rozmyślałam, rozwijałam się i jak ufam, robię to dotąd, ale ciągle towarzyszy mi silne przekonanie, że to wszystko, co robię, jest ZAMIAST.  Zamiast tego stanu, który na tak krótko stał się moim udziałem, a który jest moim WŁAŚCIWYM NATURALNYM STANEM, DO KTÓREGO MAM NIEZBYWALNE PRAWO.  Dlatego ciągle towarzyszy mi przeświadczenie, że zbędne są wszelkie dociekania, spekulacje na temat istoty Boga, na temat natury Wszechrzeczy.  Wiem, że jedyną Prawdą jest TA CHWILA, którą wtedy przeżyłam w zwyczajnym wielkomiejskim mieszkaniu.
Dla odkrycia tej PRAWDY wyruszyliśmy z łona MATKI w swoją wielowcieleniową podróż po drogach i pozornych bezdrożach KREACJI.  Ta chwila, o której nigdy nie zapomnę, w końcu się urzeczywistni, by stać się rzeczywistością dla nas wszystkich, kiedy każdy z nas powróci w kochające ramiona OJCA/MATKI. Wtedy ponownie wszystko stanie się pełnym miłości przytuleniem do serca Rodziców, które trwać będzie W WIEKUISTYM TERAZ.
Ta prawda pozostaje dla mnie niezmienna: JESTEŚMY KOCHANI, BARDZO KOCHANI I TO PRZEOGROMNĄ, NIEZMIERZONĄ I ABSOLUTNIE BEZWARUNKOWĄ MIŁOŚCIĄ. I jeszcze jedno: Wszyscy pochodzimy z jednego ŹRÓDŁA, ONO JEST W NAS A MY JESTEŚMY W NIM.  JESTEŚMY JEDNOŚCIĄ. Cała nasza praca polega na tym, by po prostu w to uwierzyć i BYĆ...

Czego gorąco życzę wszystkim Wam, spadkobiercom Boskiego dziedzictwa, których dusze przez całe eony wędrówki i doświadczeń niosą w sobie Światło Boskie...” 
Pozdrawiam Was w Miłości i Świetle, Mistrzowie, Siostrzano-Braterska Świetlana Rodzino…
Anna
 

7 komentarzy:

  1. dziekuje - cudownie sie czyta twoje teksty , mozna z nich wiele sie nauczyc ,pozdrawiam M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, Malwino. Cudownie jest dzielić się z Wami...

    OdpowiedzUsuń
  3. no...tak...czuję jednak,że najbliżej swojego normalnego istnienia są ludy żyjące zgodnie z cyklami ziemi...

    tak zwane ludy etniczne w/g Pradawnej Mądrości Na Nowe Czasy... imaginacja i sugestywność wyobrazni przynajmniej w poszanowaniu drzewa , które je urodziło i karmi...

    pozdrawiam serdecznie ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Istoty ludzkie były doskonałe przed tym jak zmanipulowano im DNA i podzielono mózg na dwie połowy. Wtedy zaczęły polegać na postrzeganiu intelektem, odczuwanie pozostawiając tym słabszym i delikatniejszym aspektom siebie, czyli stronie żeńskiej. Czas religii, wierzeń i wyznań to czas narzuconej sztucznie nadbudowy, tłumiącej naturalne postrzeganie wszechistnienia jako gry wiecznego życia w kalejdoskopie cykli kosmicznych, cykli natury, cykli życia... itp. Również pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  4. Aniu dziękuje za odwagę opisania swojego życia przytulam Asia

    OdpowiedzUsuń
  5. Asiu kochana, po prostu rozpisałam się :) Także Cię przytulam. Ania

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję Aniu:) Przed chwilą skończyłam czytać Twoją historię i jestem pełna uznania dla Ciebie i Twojej decyzji podzielenia się nią z innymi. I też Cię mocno przytulam:)
    Mariola

    OdpowiedzUsuń