Czas weryfikacji….
W dwa lata później… nowa odsłona: mam teraz długie, kręcone
rude włosy, ubrana jestem w czerń i czerwień, z pomalowanymi na czerwono
paznokciami, w pełnym makijażu, pachnąca Wild Muskiem. Inne życie: praca, dom, niedzielne spacery po okolicznych
łąkach lub po głównej ulicy miasta –
świat prostych, codziennych spraw, świat wieczornej namiętności i czułości… i od czasu do czasu to szarpiące za serce
odczucie, że coś się jeszcze wydarzy, że to wszystko, to ułuda, jedynie krótkie
wytchnienie … A do tego tęsknota… za wzniosłością myśli, za odczuciem
wzlatywania pod niebo, za postrzeganiem codziennych realiów jako nieistotnych,
jako zasłony odgradzającej od Prawdziwego i Wiecznego…
Kiedy dwa lata przed tym czasem „odbijałam od dna”,
nabierałam z każdym dniem przekonania, że powinnam uciec z tego mieszkania, z
tego domu. Kierował mną niepokój o przyszłość, czułam, że czeka mnie zadanie, z
którym mogę sobie nie poradzić, bo cena szczęścia jest w tym przypadku bardzo
wysoka. Sąsiad bywał częstym gościem,
okazywaliśmy sobie wzajemnie życzliwość i wsparcie, lecz ja myślami byłam
gdzieś daleko od tego miejsca. Pewnego dnia, gdy nastąpiła poważna awaria, nie
miałam światła i ogrzewania przez trzy
dni, a była to ciągle jeszcze zima, długa i ostra, więc z radością przyjęłam
klucz do mieszkania teścia mojej koleżanki, który nieprędko miał do niego powrócić. Niezwłocznie przeniosłam rzeczy i
wówczas wydarzyła się sytuacja symptomatyczna: Szłam długim korytarzem do
„swoich” drzwi, niosąc przed sobą tobół z pościelą. Przed samymi drzwiami
potknęłam się i upadłam na kolana. Nie bolało, bo upadłam na fragment kołdry.
Ale dało do myślenia!
W lepszych warunkach szybciej dochodziłam do siebie, lepiej
mi się medytowało przez ołtarzykiem, bo jakoś nie mogłam się oderwać od ceremonii
porannych i wieczornych. Aż któregoś dnia, gdy siadałam ze skrzyżowanymi
nogami, by odprawić pudżę, poczułam silne pchnięcie w klatką piersiową, które
powaliło mnie na plecy. Dokończyłam ceremonii, ale potem wydarzenia potoczyły
się błyskawicznie…
Wieczorem, gdy wróciłam z pracy, zobaczyłam przy łóżku wielką
torbę z rzeczami, która na pewno nie była moją torbą! Figurki na ołtarzyku były
rozrzucone. Bieg do budki telefonicznej - skonsternowana koleżanka tłumaczyła,
że nie spodziewała się takiego obrotu spraw, po czym telefon do Darka, żeby
przyjechał, bo ja … się boję!
Całą noc przesiedzieliśmy, czekając na przybycie intruza,
przy moich spakowanych manatkach, z którymi miał nas rano zabrać samochodem brat
Darka. Tak się składało, że klucz od poprzedniego mieszkania ciągle jeszcze był
u Sąsiada. Po nieprzyjemnej rozmowie z agresywnym
właścicielem mieszkania, z uczuciem ulgi powitałam widok znajomego podwórka,
przyozdobionego majową zielenią drzew i krzewów. Mile przywitałam się z
Sąsiadem.
Upłynął rok i trochę.
W międzyczasie, pewnego dnia zapakowałam wszystkie mosiężne murti przedstawiające bogów hinduskiego
panteonu, przesypując je kwiatami i kadzidłami, jak do pogrzebu w Indiach. Gdy zamykałam
pudło, na pożegnanie poszła od nich taka fala miłości, że łzy stanęły mi w
oczach. Zakopałam pudło w tym ogrodzie, który kiedyś mnie żywił. Wróciłam
gotowa na Nowe.
Nie musiałam długo czekać, by zaistniał ten mój wizerunek
opisany na początku. Mimo że broniłam się, przeczuwając kłopoty, nie miałam
szansy w walce z Przeznaczeniem… Potem
znajomy astrolog wyjaśnił mi, jak potężne moce patronowały temu związkowi.
Kiedy zasypiałam, powracałam do kolorowych, upalnych Indii,
siedziałam w świątyni, rozmawiałam z ludźmi, których tam spotkałam, podziwiałam
piękno wschodu słońca wyłaniającego się zza szczytów. Indie ciągle były dla
mnie punktem odniesienia, lecz w snach zawsze pojawiał się mój mąż i
demonstrował swój brak zainteresowania moimi upodobaniami…
W domu działy się dziwne rzeczy: kiedyś, gdy rano weszłam do
kuchni, zauważyłam dwa bure obłoczki unoszące się nad zlewozmywakiem. Nie
wyglądały sympatycznie! Jakoś sobie z
nimi poradziłam. Potem prasowanie, którego nie zapomnę: weszłam obiema stopami
na przerwany niegdyś kabel połączony izolacją. Części przewodu rozerwały się -
kula światła, swąd palonej skóry i potworny ból. Moje przyjaciółki były
przerażone: "Uderzenie w podstawy!" - powiedziała jedna z nich. Długo leczyłam te poparzenia.
Któregoś dnia pojawiło się dziecko i było to właśnie to
DZIECKO, którego zaistnienie w moim życiu przepowiedziały mi Indie. Synek męża
miał już ponad sześć lat, był blady, mizerny i bardzo źle do mnie nastawiony.
Ponieważ miał zostać u nas jakieś dwa tygodnie, postanowiłam, że dam mu wszystko to, czego nie mógł otrzymać od
swoich rodziców, nawet pytałam męża, czy nie możemy postarać się o niego „na
zawsze”. Przełamywałam dziecięce uprzedzenia, wyjaśniałam, dlaczego teraz ja
jestem z tatusiem, starając się nie dyskredytować jego matki. Otworzył się po
kilku dniach i stał się bardzo miłym chłopczykiem. Zasypiał słodko, słuchając
wymyślanych przez mnie bajek i kręcąc na palcach moje loki. Był to także czas
jego zwierzeń. Wiele przecierpiało to dziecko, a ja przez cały czas miałam pod
powiekami obraz, jak idę, trzymając go na rękach, gliniastą, wiejską drogą a on dyszy i rzęzi, buzię mając pokrytą licznymi czerwonymi plamami i sine usta.
Potem uzyskałam wyjaśnienie … Bywało
wręcz sielankowo, aż za słodko, lecz później zaczęła się prawie cotygodniowa
huśtawka emocji, humorów, nastawienia, kiedy braliśmy go na weekendy… Schemat
był zawsze taki sam: najeżony chłopiec przechodzący przez próg w piątkowe
popołudnie, bledziutki i obcy, a potem - rumiany, zadowolony chłopczyk
wychodzący w poniedziałkowy poranek wraz z ojcem do przedszkola, później – do
szkoły. I tak przez lata.
Nie wiedziałam, co ściągam na siebie, ponieważ nie była mi
znana pewna historia z mojego innego wcielenia. Wszyscy, to znaczy mąż,
dziecko, jego matka i ja byliśmy niegdyś osobami jednego dramatu karmicznego,
którego epilog miał się rozegrać w tym wcieleniu. Poprzeczka była ustawiona
bardzo wysoko, działy się rzeczy, o których opowiedzieć mogłam tylko
nielicznym, chociażby ze względu na to, że mało kto dałby wiarę moim
opowieściom. Dość powiedzieć, że życie męża i moje znalazło się w skrajnym
niebezpieczeństwie, a nawet stało się tak, że najpierw jemu, potem mnie
potrzebny był egzorcysta. Moje zdrowie ponownie zostało zmarnowane w ciągu
kilku miesięcy ataków energetycznych, chociaż wiem, że było to coś znacznie
groźniejszego niż same ataki energetyczne.
Nie przypuszczałam, że sytuacja sprzed wieków (licząc według czasu
linearnego) zaowocuje aż taką nienawiścią do mojej osoby i chęcią wyłączenia
mnie z układu za wszelką cenę.
Coś zaczęło się we mnie gwałtownie zmieniać: któregoś
niedzielnego poranka obudziłam się, szlochając rozpaczliwie: wszystko było
takie … prozaiczne. Brakowało mi
uniesienia, uczucia miłości do Boga, które wprost wylewa się z serca. Materia
jest bardzo ciężka…
Nic się nie dzieje bez uzasadnienia i tak było również w tym
przypadku. Wszystkie te opisane wydarzenia wywołały we mnie usilną chęć
posiadania ochrony i wzmocnienia duchowości. Mantry nie działały, „zszarzały”!
Egzorcystka zaczęła namawiać mnie na modlitwę różańcową. O dziwo! Pomogła!
Potem w ręce wpadła mi książka na temat egzorcyzmów i ochrony przed siłami zła.
Sama się sobie dziwiłam, że ją czytam. Uderzyło mnie zdanie, którego sens był
następujący: Tylko intensywne praktyki religijne i przyjmowanie sakramentów
chroni duszę przed atakami złych mocy.
Nie rozważałam opcji powrotu do Kościoła Katolickiego. Ta
droga była już za mną. Powiedziałam Bogu: Czekam! Niedługo czekałam. Wymodlone
rozwiązanie już się do mnie zbliżało … w tramwaju miejskim w postaci
amerykańskiej misjonarki. Krótka wymiana uprzejmości. Pożegnanie, potem ponowne
spotkanie w innym tramwaju i to pytanie: Czy chciałabyś porozmawiać z o Jezusie
Chrystusie? I znowu to odczucie ziemi usuwającej
się spod nóg z jednoczesnym porywem radości. Przypomniała mi się scenka z czaj-
shopu w wieczór wigilijny, kiedy serce moje i Darka zatęskniło za Jezusem…
Po bardzo krótkim czasie staliśmy się członkami kościoła
mormońskiego. Nota bene prezydentem gminy był syn właściciela tego ogrodu,
który mnie kiedyś żywił i w którym pogrzebałam relikty dotychczasowego kultu
pana Sziwy. Powoli odzyskiwałam wigor duchowy, ale teraz, patrząc z perspektywy
czasu, dziwię się sobie, że tak łatwo dałam się wepchnąć w bardzo sztywne i
ciasne doktryny tego kościoła. Wiele prawd przyjęłam na wyrost, w nadziei, że
„jakoś” zdołam je z czasem dostosować do swojego elastycznego, ale już w pewnym
stopniu skrystalizowanego systemu wierzeń i przekonań. Tym, co najbardziej
przekonało mnie do członkostwa w tym kościele, była niezwykła moc
błogosławieństw kapłańskich, które w ciągu kilku minut wymiotły zaszczepione w
naszym domu i panoszące się wrogie energie i które kiedyś, podczas bardzo
ciężkiej choroby postawiły mnie na nogi, także w ciągu kilku minut. W sumie
miałam to, za czym tęskniłam: wzniosłe myśli, serce przepełnione miłością, służenie
z oddaniem i poświęceniem, a ponadto otwierały się przede mną możliwości
zgłębienia nowej wiedzy, ujrzenia znanych faktów biblijnych w innym świetle. W
nowym środowisku czułam się jak ryba w wodzie, uśmiechnięta, szczęśliwa,
pragnąca innym nieba przychylić. Oboje szybko zostaliśmy przywódcami i tu mogę
powiedzieć, że mój mąż błysnął talentami jako przywódca duchowy. Wspomagałam
go, wykonując analogiczną pracę wśród kobiet. Tyle że w miarę upływu czasu nie
byłam w stanie nie zauważyć pewnych rzeczy: Oficjalnie kościół promuje model
rodziny patriarchalnej, gdzie żona jest zasadniczo równa mężowi, oboje wspólnie
rozważają decyzje, ale to mąż ma głos decydujący. Z założenia w rodzinie panuje
miłość, szacunek męża – kapłana dla żony, miłość i poszanowanie dla dzieci jako
dusz zesłanych do ciał przez Boga. Nie mogłam długo udawać przed sobą, że nie
widzę, jak bardzo rzeczywistość odbiega od tego pokazywanego na zewnątrz
idealnego obrazu przyszłego boga i bogini – pary królujących w królestwie
niebieskim. Nieraz ocierałam gorące łzy kobiet, które zwierzały mi się ze
swoich smutków, doznawanego poniżenia, zaniedbania, nawet zdrad. Trzymałam je
za ręce i wraz z nimi płakałam. Zawsze byłam wrażliwa na hipokryzję i na
krzywdę ludzką. Z czasem i ja miałam powód do płaczu nad sobą, ponieważ
powołanie męża było bardzo czaso- i siło-chłonne, nie mówiąc o tym, że bardzo frustrujące.
A konsekwencje spadały na mnie… Ale ja już nie miałam się komu zwierzyć i nawet
nie mogłam. Przywódczyni zawsze musiała być wzorem i przykładem…
Było coraz trudniej, ponieważ, jak odkryliśmy, syn męża od
lat był uzależniony od narkotyków i nie tylko, z domu ginęły różne rzeczy, pieniądze, miał kłopoty z
powodu rozrób w szkole, po podwórku kręciły się jakieś dziwne typy, ktoś
nasikał nam na wycieraczkę itd. Zaczęły się próby leczenia go, jego ucieczki z
ośrodków, ciche potępienie ze strony członków kościoła, którym przedstawił inną
wersję, z której wynikało, że jest ofiarą naszych pomówień. Coraz
więcej widziałam, słyszałam a ponadto docierały do mnie informacje, z którymi
nie mógł się uporać ani mój intelekt, ani serce.
Mimo że przez cały czas mojego członkostwa w kościele
dobijała się tylną furtką wiedza chociażby o NWO, zamykałam uszy jak hipopotam
pod wodą, aby już nic więcej oprócz wzmiankowanych sytuacji nie skaziło wizji
piękna tego świata jako królestwa Jahwe.
Są rzeczy, o których nie mogę i nawet nie chcę pisać… Niech tak zostanie. Jestem w stanie wiele
zrozumieć, wybaczam wszystko i proszę o wybaczenie, jeśli komuś sprawiłam
cierpienie. W tym kościele jest wielu cudownych, wspaniałych ludzi, pełnych
miłości i współczucia, mądrych, dobrych i szlachetnych. Dotąd kocham ich i
szanuję bardzo. Wiele się tam nauczyłam. Poznałam idealny model przywództwa
sprawowanego z miłością i troską. Przywództwa, jakie sprawowane być może w
Złotej Erze ludzkości. A nade wszystko – otrzymałam niezbitą pewność, że bóg
starego testamentu nie jest tym, którego nazwałabym Bogiem.
Stało się to podczas jednej z lekcji, która prowadziłam w
szkole niedzielnej. Co znamienne, ubrałam się wtedy inaczej niż zwykle, jak
określiła jedna z sióstr – „wyraziście”. No i stałam się wyrazista!
Lekcja dotyczyła proroctwa Izajasza. Wiadomo, bóg Izajasza
jest groźny, zazdrosny i łatwo wzbudza w sobie gniew, karze opornych, grozi
pomstą za niewierność. Oczywiście, interpretowano to, że czyni tak z miłości,
aby ludzie mogli się nawrócić, odpokutować i powrócić do jego łask i
błogosławieństw. Czytałam te ociekające krwią zapowiedzi tego, co zrobi z
nieposłusznymi i czułam wewnętrzne łkanie.
„Dlaczego ten kościół zwą Twoim imieniem? – spytałam Jezusa, którego
czułam i prawie widziałam. W odpowiedzi odczułam, że mam dalej mówić o nim i
przytaczać z pism fragmenty, z których wynika, że Bóg jest Miłością. Tak
zrobiłam. Poszłam do domu, usiadłam przy komputerze i wbiłam w wyszukiwarkę
hasło: mormoni. Następnym hasłem było słowo: masoni (wiedziałam, że wyżsi
przywódcy nimi są i mają najwyższe stopnie). Potem wskoczyły inne słowa:
Iluminaci , NWO, reptilianie, Annunaki, David Icke, ten upiorny wachlarz
rozwijał się i zdawał się nie mieć końca. Moje reakcje były bardzo gwałtowne:
od krzyku i płaczu do … no cóż, nie były to eleganckie wyrażenia.
Wolność! Wyrwać się z tych uzależnień! Rzucić wszystko i
odejść, nie oglądając się za siebie (chociaż w powszechnym rozumieniu bardzo
wiele traciłam w sensie materialnym). Jestem impulsywną kobietą, ale i
konsekwentną, jeśli podejmę decyzję, idę jak czołg. Jest bardzo trudno „wypisać
się” z członkostwa w tym kościele. Nam się to udało. Jeszcze wiele razy
usiłowano nam wyperswadować tę decyzję. Bez skutku. Moja droga jest inna. Słowa
Krishnamurtiego zasiane przed laty w końcu wydały swój plon: uzyskałam wolność
wewnętrzną od idoli wiary, od dogmatów, prawd fundamentalnych i niepodważalnych,
ceremonii i obrzędów, ale jednocześnie dowiedziałam się, że siedzę w jeszcze
większym więzieniu! Tym więzieniem jest nasz świat jako reptiliańska agenda,
jako część matrixa z ustalonym z góry programem i z iluzją wolnej woli, a po
przejściu na drugą stronę czeka mnie nieunikniony pobyt tymczasowy w strefach
astralnych Ziemi. Mormoni nazywają to (właściwie słusznie) więzieniem duchów.
No cóż – dowiedziałam się o kolejnej klatce, której nadzorcy
właśnie religiami posługują się dla utrzymania ludzi w uzależnieniu i
posłuszeństwie, w strachu przed gniewem boga, jakkolwiek byłby on nazywany.
Jednakże Wszechświat podał mi linę ratunkową, ponieważ z wielu portali internetowych
płynęły duchowe przekazy o Transformacji, cenne wskazówki, informacje, od
których aż kręciło się w głowie, a przede wszystkim wzrastała otucha i
nadzieja. Przypomniałam
sobie historię Stworzenia, dowiedziałam się ponownie o zapomnianych faktach z
historii ludzkości, w końcu zaczęłam ponownie medytować i wtedy również do mnie
zaczęły przychodzić przekazy. A co najważniejsze, odkodowały się we mnie
wspomnienia inkarnacyjne (te najistotniejsze), dowiedziałam się o swoim
galaktycznym pochodzeniu, o celu, dla jakiego pojawiłam się tu, na Ziemi.
Wolność – teraz mam ją w sobie, a wówczas nawet mury tego
więzienia są iluzją. Przyszłam z Wolności – żyję w Wolności i do Wolności powracam.
Wszelkie ograniczające ziemskie przekonania oraz okoliczności z nich wynikające
muszą zniknąć, ponieważ są iluzją tego wymiaru, której jako dziecko
wszechświata nie muszę przyjmować do świadomości, o ile tego nie chcę.
Dostałam także piękny prezent od losu, kiedy spotkałam się z
pewnym terapeutą duchowym, który miał wgląd w przeszłość inkarnacyjną. Kiedy
wyjawił mi tajemnicę stojącą za moimi rozpaczliwymi poszukiwaniami boga i form jego
czczenia, poczułam, że otwierają się drzwiczki mojej klatki, w której przez
całe wieki więziłam samą siebie. Okazało się bowiem, że w jednym z wcieleń
zbuntowałem się przeciwko religii ( jak i w tym życiu), ale rodzina, chcąc mnie
za to ukarać, zamknęła mnie w klasztorze. Tam byłem bardzo surowo karany za
swoją apostazję. Złamali mnie. Kiedy powróciłem na łono swojej pobożnej rodziny,
byłem nadgorliwy, starając się ostentacyjnie wręcz pokazać swoje oddanie dla
wiary. W ten sposób ukształtował się we mnie bardzo szkodliwy wzorzec uzależnienia
od wiary. Właśnie
Teraz przypomniałam sobie, że kiedy „wyrzucało mnie” z jakiejś ścieżki duchowej
i miałam okres zawieszenia, towarzyszył mi na ogół silny niepokój i cierpienie.
Kiedy pojawiała się nowa droga do boga, a nozdrza chłonęły luby zapach kadzidła,
a wraz z tym przychodził spokój i zapewnienie, że teraz jestem w porządku. Właśnie
Wróciło do mnie to wspomnienie, jak stoję drżący z zimna, w poszarpanej i
szorstkiej szacie pokutnej, z plecami pooranymi dyscypliną o rzemieniach z
haczykami, z ustami popękanymi od zagryzania ich z bólu, spieczonymi z
pragnienia i gorączki, a ONI, w czarnych szatach surowo i milcząco zbierają się,
by zawyrokować co dalej w mojej sprawie. Jako małe dziecko bardzo się bałam księży
i zakonników oraz ich czarnych szat.
Nie wiem, jakiego boga wyznawałam po drodze, w swoich
ziemskich wcieleniach, wiem i pamiętam kolejne wizerunki „swojego” obecnego boga
z tego wcielenia:
Ogromny, ciepły i kochający Tatuś dla małej dziewczynki
uwięzionej w opatrunku gipsowym.
Cierpliwy i wszechmocny opiekun, któremu łkałam w nocy w
poduszkę, powtarzając: Boże! Ja chcę być dobra, ja chcę być dobra!
Wymagający i spostrzegawczy strażnik maminego kredensu z
cukierkami sezamkowymi, widzący i słyszący każdą niecną myśl, ten bóg już karał:
stłuczonym kolanem, laniem wymierzonym przez mamę, już mogłam zacząć się go
bać.
Ten, który nie jest! Do komunii poszłam bowiem niewierząca,
a kiedy klęczałam, mały kamyk wbił mi się pod skórę kolana i pozostawił po
sobie brzydki, szary ślad na pamiątkę.
Potem pojawił się - radosny i kochający - w słowach i melodii
pieśni śpiewanych podczas mszy beatowych w małym kościele we Władysławowie. Był
wówczas dla mnie szafarzem szczęścia małżeńskiego,
spokojnej przystani życiowej, jakiej pragnęłam z pewnym bardzo gorliwym
katolikiem. Na szczęście, do tego nie doszło, ponieważ … jest Bóg! (Ów ideał
okazał się zakutym hipokrytą.)
A potem dobrotliwie na wiele lat ukrył się przede mną, aby
nie przeszkadzać mi przerabiać trudnych doświadczeń, których nie mogłam ominąć.
Kiedy przyszedł czas, pojawił się jako Źródło – mały jak
punkt i wielki jak ocean. Ten, z którego wyszliśmy i do którego powracamy w
kolejnych cyklach oddechu Brahmy.
Potem stał się Guru wszystkich guru – nauczycielem przemawiającym
poprzez rishich – mędrców o boskich mocach.
A kiedy moje serce zatęskniło do smaku Indii, przyszedł do
mnie jako Babadżi, mahawatar pana
Sziwy, nasienia wszechrzeczy, ojca i założyciela. To on przeprowadził mnie
przez najtrudniejsze lekcje, przez biel, szarość i ciemność śmierci,
przywracając mnie ku życiu, które prowadziło mnie ku prawdziwej wewnętrznej wolności.
Teraz pozostaje nadal moim Opiekunem, jest dla mnie kimś … bezcennym (?) – to za
małe słowo.
Kim jest dla mnie Bóg obecnie? Wydaje mi się, że na to
pytanie odpowiedziałam sobie już dawno. Opisałam to doświadczenie w roku 2011,
kiedy zbuntowałam się przeciwko bogu czczonemu w radża jodze:
„Przyszła moja kolej, poderwałam
się i szłam kąśliwie uśmiechnięta, zbuntowana przeciwko „bogu tej jogi”,
przeciwko wszelkim prawdom, które wtłaczano mi pracowicie do głowy. Szłam,
czując, że jestem tak „brudna”, że prowadzącą (medytację) chyba odrzuci ode
mnie na trzy metry. Stanęłam naprzeciw tej wysokiej kobiety, zadziornie
uniosłam głowę, by z przekorą i ironią zajrzeć jej w oczy.
I wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam się ku Niemu/Niej, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości. Było to tak, jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało niesamowitą radość, jak wtedy gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie! Ten Ktoś jakby zamknął mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim/Nią, stopiłam się w jedno. Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość, miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością, uwagą, troską, porażającym pięknem. Nie było żadnych pytań, nawet żadnego okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej chwili. Nie było żadnego: On/Ona?Ono i ja! Była tylko Jedność i Jestność, która jest wszystkim i z której wychodzi wszystko. Nie umiem tego inaczej nazwać.
To, co opisałam, wydarzyło się dosłownie w ułamku sekundy, ale by rozpatrzyć to w sobie, potrzebuję co najmniej kilku minut. (…)
Czytałam różne mądre księgi, pisma nazywane świętymi, z których każde z założenia miało głosić tę jedną, jedyną prawdę dla całego świata, rozmyślałam, rozwijałam się i jak ufam, robię to dotąd, ale ciągle towarzyszy mi silne przekonanie, że to wszystko, co robię, jest ZAMIAST. Zamiast tego stanu, który na tak krótko stał się moim udziałem, a który jest moim WŁAŚCIWYM NATURALNYM STANEM, DO KTÓREGO MAM NIEZBYWALNE PRAWO. Dlatego ciągle towarzyszy mi przeświadczenie, że zbędne są wszelkie dociekania, spekulacje na temat istoty Boga, na temat natury Wszechrzeczy. Wiem, że jedyną Prawdą jest TA CHWILA, którą wtedy przeżyłam w zwyczajnym wielkomiejskim mieszkaniu.
Dla odkrycia tej PRAWDY wyruszyliśmy z łona MATKI w swoją wielowcieleniową podróż po drogach i pozornych bezdrożach KREACJI. Ta chwila, o której nigdy nie zapomnę, w końcu się urzeczywistni, by stać się rzeczywistością dla nas wszystkich, kiedy każdy z nas powróci w kochające ramiona OJCA/MATKI. Wtedy ponownie wszystko stanie się pełnym miłości przytuleniem do serca Rodziców, które trwać będzie W WIEKUISTYM TERAZ.
Ta prawda pozostaje dla mnie niezmienna: JESTEŚMY KOCHANI, BARDZO KOCHANI I TO PRZEOGROMNĄ, NIEZMIERZONĄ I ABSOLUTNIE BEZWARUNKOWĄ MIŁOŚCIĄ. I jeszcze jedno: Wszyscy pochodzimy z jednego ŹRÓDŁA, ONO JEST W NAS A MY JESTEŚMY W NIM. JESTEŚMY JEDNOŚCIĄ. Cała nasza praca polega na tym, by po prostu w to uwierzyć i BYĆ...
Czego gorąco życzę wszystkim Wam, spadkobiercom Boskiego dziedzictwa, których dusze przez całe eony wędrówki i doświadczeń niosą w sobie Światło Boskie...”
I wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam się ku Niemu/Niej, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości. Było to tak, jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało niesamowitą radość, jak wtedy gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie! Ten Ktoś jakby zamknął mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim/Nią, stopiłam się w jedno. Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość, miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością, uwagą, troską, porażającym pięknem. Nie było żadnych pytań, nawet żadnego okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej chwili. Nie było żadnego: On/Ona?Ono i ja! Była tylko Jedność i Jestność, która jest wszystkim i z której wychodzi wszystko. Nie umiem tego inaczej nazwać.
To, co opisałam, wydarzyło się dosłownie w ułamku sekundy, ale by rozpatrzyć to w sobie, potrzebuję co najmniej kilku minut. (…)
Czytałam różne mądre księgi, pisma nazywane świętymi, z których każde z założenia miało głosić tę jedną, jedyną prawdę dla całego świata, rozmyślałam, rozwijałam się i jak ufam, robię to dotąd, ale ciągle towarzyszy mi silne przekonanie, że to wszystko, co robię, jest ZAMIAST. Zamiast tego stanu, który na tak krótko stał się moim udziałem, a który jest moim WŁAŚCIWYM NATURALNYM STANEM, DO KTÓREGO MAM NIEZBYWALNE PRAWO. Dlatego ciągle towarzyszy mi przeświadczenie, że zbędne są wszelkie dociekania, spekulacje na temat istoty Boga, na temat natury Wszechrzeczy. Wiem, że jedyną Prawdą jest TA CHWILA, którą wtedy przeżyłam w zwyczajnym wielkomiejskim mieszkaniu.
Dla odkrycia tej PRAWDY wyruszyliśmy z łona MATKI w swoją wielowcieleniową podróż po drogach i pozornych bezdrożach KREACJI. Ta chwila, o której nigdy nie zapomnę, w końcu się urzeczywistni, by stać się rzeczywistością dla nas wszystkich, kiedy każdy z nas powróci w kochające ramiona OJCA/MATKI. Wtedy ponownie wszystko stanie się pełnym miłości przytuleniem do serca Rodziców, które trwać będzie W WIEKUISTYM TERAZ.
Ta prawda pozostaje dla mnie niezmienna: JESTEŚMY KOCHANI, BARDZO KOCHANI I TO PRZEOGROMNĄ, NIEZMIERZONĄ I ABSOLUTNIE BEZWARUNKOWĄ MIŁOŚCIĄ. I jeszcze jedno: Wszyscy pochodzimy z jednego ŹRÓDŁA, ONO JEST W NAS A MY JESTEŚMY W NIM. JESTEŚMY JEDNOŚCIĄ. Cała nasza praca polega na tym, by po prostu w to uwierzyć i BYĆ...
Czego gorąco życzę wszystkim Wam, spadkobiercom Boskiego dziedzictwa, których dusze przez całe eony wędrówki i doświadczeń niosą w sobie Światło Boskie...”
Pozdrawiam Was w Miłości
i Świetle, Mistrzowie, Siostrzano-Braterska Świetlana Rodzino…
dziekuje - cudownie sie czyta twoje teksty , mozna z nich wiele sie nauczyc ,pozdrawiam M.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Malwino. Cudownie jest dzielić się z Wami...
OdpowiedzUsuńno...tak...czuję jednak,że najbliżej swojego normalnego istnienia są ludy żyjące zgodnie z cyklami ziemi...
OdpowiedzUsuńtak zwane ludy etniczne w/g Pradawnej Mądrości Na Nowe Czasy... imaginacja i sugestywność wyobrazni przynajmniej w poszanowaniu drzewa , które je urodziło i karmi...
pozdrawiam serdecznie ...
To prawda. Istoty ludzkie były doskonałe przed tym jak zmanipulowano im DNA i podzielono mózg na dwie połowy. Wtedy zaczęły polegać na postrzeganiu intelektem, odczuwanie pozostawiając tym słabszym i delikatniejszym aspektom siebie, czyli stronie żeńskiej. Czas religii, wierzeń i wyznań to czas narzuconej sztucznie nadbudowy, tłumiącej naturalne postrzeganie wszechistnienia jako gry wiecznego życia w kalejdoskopie cykli kosmicznych, cykli natury, cykli życia... itp. Również pozdrawiam serdecznie.
UsuńAniu dziękuje za odwagę opisania swojego życia przytulam Asia
OdpowiedzUsuńAsiu kochana, po prostu rozpisałam się :) Także Cię przytulam. Ania
OdpowiedzUsuńDziękuję Aniu:) Przed chwilą skończyłam czytać Twoją historię i jestem pełna uznania dla Ciebie i Twojej decyzji podzielenia się nią z innymi. I też Cię mocno przytulam:)
OdpowiedzUsuńMariola