Po dwóch tygodniach, konkretnie 5 lutego nasze stopy w lekkich sandałach miesiły błoto
pośniegowe w okolicach dworca Łódź Fabryczna. Teściowa widząc nas w progu, w
pierwszej chwili wzięła nas za jakichś żebrzących cyganów rumuńskich!
Faktycznie, musieliśmy prezentować się co najmniej dziwacznie, jeśli nie
egzotycznie, ja - w pandżabie (długa bluza i szerokie spodnie) i szalu, Darek w
długiej indyjskiej koszuli i także okręcony szalem. Do tego torby – szmaciaki. Chyba nie
wyglądaliśmy na powracających z raju, raczej wypędzonych, chociaż za nami nikt
nie wywijał gorejącym mieczem!
Zostaliśmy ugoszczeni w maleńkim mieszkanku Mamy Darka.
Warunki były trudne: pożyczone łóżko polowe i perspektywa szybkiego
poszukiwania pracy dla nas obojga, najlepiej z zakwaterowaniem, ponieważ było
oczywiste, że nie możemy bez końca siedzieć na głowie tej schorowanej kobiecie.
Wymieniliśmy na złotówki całą pozostałą walutę, żeby mieć na jakieś pierwsze
ruchy i o dziwo! – po trzech dniach dzwonienia, czytania ogłoszeń, rozpytywania
znalazłam pracę od zaraz na fermie kurzej pod Warszawą. Miałam wątpliwości, czy
to jest to, co chciałam robić , skoro byłam i jestem raczej weganką, ale słowo
się rzekło, pomysł został skwapliwie podchwycony przez Rodzinę, więc po kilku
telefonach, już następnego dnia maszerowaliśmy piaszczystą drogą ku długim,
ogromnym zabudowaniom masowej produkcji jajek. Był to rok 1995, więc ta hodowla była bardziej humanitarna, o ile w
ogóle można tak ją nazwać, niż obecnie, jednakże dla mnie widok długich,
niknących w półmroku korytarzy, z rzędami klatek po bokach, gdzie na
poszczególnych grzędach, za siatkami wegetowały te nieszczęsne stworzenia, był
przerażający. Ten pierwszy dzień dano nam na rozlokowanie się, więc
obłaskawiałam nasze mieszkanko, prosząc Babadżiego, abyśmy mogli mieć w nim
przytulny dom na czas trwania tej umowy, a miały to być aż dwa lata, bo tyle
czasu życia wyznacza się tzw. rzutowi.
Nie pytałam, co się potem dzieje z producentkami, bo chyba musiałabym od
razu wyjechać.
Rano wyszliśmy do pracy, poinstruowani przez właściciela
fermy, jak i w jakiej kolejności mamy wykonywać poszczególne czynności, a
trzeba powiedzieć, że ten emerytowany kapitan żeglugi wielkiej był mistrzem w
logistyce. Wyruszyliśmy w przeciwnych kierunkach, ciągnąc za sobą wielkie wózki
z platankami. Czynności były proste i
wypadało je wykonywać szybko, by nie stresować kur. Jak mnie poinformowano,
była to rasa łagodna, ale zagapienie się przy wyjmowaniu jajek z sianka pod
kurką groziło bolesnym dziobnięciem w rękę. A więc – tempo! Podjedź do kolejnej
klatki, otwórz pierwsze drzwiczki w grzędzie, obiema dłońmi sięgnij pod kurę,
wygarnij jajka, włóż je do platanki, zamknij, otwórz następne drzwiczki itd.
itd. Potem schodzisz w dół, do następnej grzędy. Koniec - chwyt za dyszel,
podjedź do następnej klatki i to samo – jedna klatka to było około dwudziestu
podejść a tych klatek było że ho! Ho! …. Byłam w połowie, gdy nagle zobaczyłam,
że podchodzi do mnie z zatroskaną miną właściciel fermy. Powiedział: Pani mąż
zasłabł. Chciałam biec do niego, ale mi nie pozwolił, bo … kury się zestresują
(i będą się gorzej nosić). Więc tylko wysłuchałam relacji, że leży w łóżku,
wszystko już w porządku, że prawdopodobnie ma chore serce, bo nie wytrzymał
tych zapachów (faktycznie, nos urywało!) Potem dodał, że w tej sytuacji musimy
opuścić fermę i że mąż powinien się leczyć. Dokończyłam pracę w głuchej ciszy.
Czy ja popełniłam jakiś błąd? Może powinnam była szukać innej, bardziej „czystej”
pracy? Może jednak Babadżi mi nie błogosławi?
Zapomniałam o tym, że czasem błogosławieństwa mają gorzki
smak, jak lekarstwo… Lecz zamiast zaufania po raz pierwszy od powrotu do Polski
odczułam lęk…
Przyszłam na przerwę, Darek leżał na łóżku, nawet zaszlochał
bezradnie, gdy mnie zobaczył. Powiedział: Nie wytrzymałem! Nawet nie mogłam z
nim porozmawiać, bo zaraz przyszedł nasz były już pracodawca i namawiał Darka
na leczenie, sam bowiem z tej przyczyny wcześniej trafił na emeryturę. Wyraził
też żal z tego powodu, że nie będę mogła u niego pracować, ponieważ, jak
powiedział, byłam „szatan” w tej robocie. Nie wiedział, że powtarzałam mantrę i
tylko dzięki temu znieczuliłam się na niewątpliwe niedogodności w tej pracy.
Następnego dnia smutny powrót do … domu? W milczeniu, w
zamyśleniu… Czułam, że to wydarzenie stało się sygnałem Zmiany. Niedługo
czekałam, ponieważ po kilku dniach, kiedy Darek ciągle nie wybierał się do
lekarza, nie szukał pracy i robił wrażenie zadowolonego z sytuacji, spytałam
go, co zamierza dalej robić i czy w końcu zbada chociaż to swoje serce. Nie
uzyskawszy odpowiedzi, zupełnie nieoczekiwanie dla samej siebie, wzięłam
głęboki oddech i wypowiedziałam te słowa: Jeśli nie pójdziesz do lekarza, jeśli
nie zrobisz z sobą czegoś, by normalnie żyć i pracować, rozstaniemy się, bo teraz
ja tego już dłużej nie wytrzymam. Słowa
wpadły jak do jakiejś studni, a echo odpowiedziało po kilku godzinach, gdy
kąpałam się i usłyszałam, jak Darek powtarza moje słowa teściowej a ona mówi głośno,
bym słyszała: No to ja jej daję dwa tygodnie na wyprowadzenie się.
Czy mam żal? Nie, zdecydowanie – nie. Tak czy inaczej,
musiałam zakończyć ten związek, czułam to bardzo wyraźnie. Mama Darka była
bardzo dobrą i bardzo szlachetną kobietą, wiele musiała w sobie przełamać, by tolerować
w swoim domu przez prawie 13 lat osobę, która była kompletnie „niekompatybilna” z jej oczekiwaniami. Te
lata były dla nas obu bardzo trudne, stanowiły potężne wyzwanie dla naszych
nerwów, wymagały znacznej umiejętności okazywania tolerancji i poszanowania dla
praw drugiej osoby. Wydaje mi się, że obie wywiązałyśmy się nieźle z tej
niewątpliwej lekcji karmicznej, skoro „tak łatwo” to poszło. Teraz, kiedy
odeszła, zapewne cieszy się zasłużonym spokojem po drugiej stronie zasłony.
Dziękuję Ci, Matko, za tę lekcję…
Pracę znalazłam następnego dnia i to właśnie tam, gdzie
pracowałam jako ankieterka, więc ponieważ już wykazałam się w tamtej firmie,
przyjęto mnie do pracy z otwartymi ramionami. Obowiązkowa rozmowa
kwalifikacyjna była pogaduszką przy kawie. Teraz mieszkanie! Z tym było
znacznie gorzej, codzienne szukanie, dzwonienie, jeżdżenie na rozmowy nie
przynosiło żadnych konkretnych rezultatów, a czas płynął… Przedostatniego dnia
przez „dniem zero” zadzwoniła przyjaciółka: jej znajomy miał wolne mieszkanie
po swoim ojcu, warunki były „podstawowe”, ale było to jakieś rozwiązanie,
choćby do czasu, gdy stanę na nogach.
Tak oto wylądowałam w niewielkim, nawet niebrzydkim i
słonecznym mieszkanku na peryferiach miasta. Warunki były bardzo trudne, lecz
ja cieszyłam się nowym życiem. Urządziłam się jakoś, rozstawiłam ołtarzyk do
aarati, które odprawiałam rano i wieczorem, i czułam się samodzielna i
szczęśliwa. Nauki Krishnamurtiego widocznie spłynęły po powierzchni mojego
umysłu, nie dotykając nawet serca, lecz miało to swoje konkretne uzasadnienie:
Na wszystko przychodzi odpowiedni czas, dlatego słowa Krishnamurtiego dały mi
pierwszy impuls, a potem wydarzenia stopniowo przeprowadzały mnie poprzez
wszystkie fazy dochodzenia do osobistej wewnętrznej wolności, ale droga do niej
była jeszcze bardzo długa. Rok 1995 jako 48. rok mojego życia był przedostatnim
rokiem „przerabiania” przeze mnie siódmej czakry, czakry korony, czyli wzniosłego
zakończenia pierwszego cyklu rozwoju. Miałam jeszcze zaledwie rok na przeżywanie
mocnych, dogłębnych doświadczeń duchowych, prekognicji, wzmożonej intuicji i
oderwania/dystansu wobec spraw świata. Od
roku 1997 miał się rozpocząć nowy cykl. Zbliżało się drugie w moim życiu 7 lat
z dominantą działań, emocji i doświadczeń na poziomie czakry podstawowej, czyli
orientacją przede wszystkim na przetrwanie fizyczne w nie zawsze przyjaznym
środowisku. Dodatkowo, wszystko to, co działo się ze mną w roku poprzedzającym,
czyli 1994. miało cechy mojego roku osobistego 11., a to oznaczało odloty, przeżycia
duchowe, oświecenie, inspiracje z wyższych poziomów i nade wszystko – solidny
remanent wewnętrzny, sprawdzian dla wszelkich stosowanych przeze mnie zasad
życiowych i motywacji działania. W ten sposób Guru wszystkich Guru, czyli
Rozwój Duchowy jako naczelna zasada panujące we Wszechświecie, zapewnił mi co
prawda stopniowe, ale niezbyt miękkie lądowanie z najwyższych poziomów
uniesienia i wzniosłości na twardy grunt materii – gęstej, nieprzyjaznej,
czasem fascynującej, lecz bardzo ciężkiej i „oblepiającej” dla takiego
odlotowca jak ja.
Na początku zaczęłam akceptować zbliżającą się konieczność zejścia z nieba, a to dzięki pracy, która dawała mi masę frajdy: byłam wśród ludzi, rozwijałam swoje umiejętności interpersonalne, a efekty mojej pracy przekładały się na pochwały i finanse. Dni płynęły szybko, ponieważ praca w korporacji zajmowała mi 10 do 11 godzin dziennie, jedynie weekendy miałam wolne – na wszelkie czynności „normalnego” życia. Ale towarzyszyło mi zadowolenie, byłam samodzielna finansowo i nawet łaskawszym okiem patrzyłam na Darka, który od czasu do czasu odwiedzał mnie a bywało, że i przemieszkiwał. Przez cały czas przewijały się w mojej pamięci sceny z aszramów, kolorowe obrazy Indii i faktycznie, mogłabym powiedzieć, że Indie, życie w aszramie stanowiły dla mnie punkty odniesienia w moim ówczesnym postępowaniu i stylu życia.
Na początku zaczęłam akceptować zbliżającą się konieczność zejścia z nieba, a to dzięki pracy, która dawała mi masę frajdy: byłam wśród ludzi, rozwijałam swoje umiejętności interpersonalne, a efekty mojej pracy przekładały się na pochwały i finanse. Dni płynęły szybko, ponieważ praca w korporacji zajmowała mi 10 do 11 godzin dziennie, jedynie weekendy miałam wolne – na wszelkie czynności „normalnego” życia. Ale towarzyszyło mi zadowolenie, byłam samodzielna finansowo i nawet łaskawszym okiem patrzyłam na Darka, który od czasu do czasu odwiedzał mnie a bywało, że i przemieszkiwał. Przez cały czas przewijały się w mojej pamięci sceny z aszramów, kolorowe obrazy Indii i faktycznie, mogłabym powiedzieć, że Indie, życie w aszramie stanowiły dla mnie punkty odniesienia w moim ówczesnym postępowaniu i stylu życia.
Były także wspomnienia, które powracały do mnie tak często,
że aż budziło to niepokój co do dalszej drogi mojego życia. Dwie scenki: Siedzę
w duni aszramu w Leonen, w Holandii i
pytam w myślach: Babadżi, jaki będzie mój dalszy los? W tym samym momencie
spośród siedzących wokół havanu osób
wyrywa się maleńka Anna i staje pomiędzy mną a ogniem. – Dziecko? – pytam sama
siebie? Potem już w Indiach: W świątyni nagle gaśnie światło (awarie linii
elektrycznych były tam normą), zapalają się świece. Akurat w tym czasie,
wiedząc już o perspektywie wyjazdu, pytam: Babadżi, powiedz mi, co ze mną? W
tym momencie na zasłonie oddzielającej murti od sali pojawia się cień kobiety,
która trzyma na rękach dziecko, wyraźny, żeby nie było wątpliwości! Szok! Kiedy
podzieliłam się tym spostrzeżeniem z jedną z wyznawczyń, ta spokojnie
odpowiedziała: No przecież jesteś w dobrej formie, o co ci chodzi?
Teraz te wspomnienia atakowały mnie, a było to przykre,
ponieważ wcale nie byłam gotowa na nowy związek, a poprzedni musiał być
rozwiązany, o czym przekonałam się bardziej po kilku miesiącach.
Na razie moim hasłem było: Zero mężczyzn i dlatego nawet rzadkie
odwiedziny Sąsiada z dołu traktowałam jako zło konieczne. Kiedyś przyszedł w
pewien niedzielny poranek z małym chłopczykiem swoim synkiem. Dziecko wtuliło
się w niego i niechętnie się ze mną przywitało. Coś między nami przeleciało i raczej
nie było to przyjemne, bardziej jak lekki wstrząs elektryczny, podobnie jak w
pierwszej chwili, gdy zobaczyłam Sąsiada. Moje doświadczenie mówiło mi, że
czekają mnie super-lekcje z tymi dwoma panami i że będzie to jazda bez
trzymanki. Wówczas odetchnęłam z ulgą, gdy sobie poszli. Ale Nieuniknione już warowało za zakrętem
mojej drogi…
Zaaplikowanie kolejnej porcji szczepionki
Myślałam, że jestem wygrana, że popracuję, zmienię lokum,
spokojnie się rozwiodę z mężem i ułożę sobie życie. Ale życie to nie pies i nie
da się…. Przynajmniej w moim przypadku.
Przyszło gorące lato, więc praca stała się trudniejsza,
coraz częściej wracałam do domu bardzo zmęczona, ponadto zauważyłam, że powróciły
niepokojące objawy, jakie miałam w Indiach, a które ustąpiły na „polskiej
diecie”. Tym razem nawet po kilku łykach
kawy czy herbaty rozpoczynały się mdłości i uczucie, jakbym połknęła piłkę do
koszykówki. Marzyłam o wypoczynku, lecz to nie było możliwe. Aż kiedyś, w
skwarne południe szłam piaszczystą drogą do firmy zlokalizowanej prawie za
miastem, mijając świerkowy zagajnik. Pod wpływem gorących promieni słońca
pachniał upajająco. Westchnęłam: Babadżi, co ja bym dała za to, by mieć pracę w
takim otoczeniu, wśród przyrody, świeżego powietrza… Widocznie wiele jeszcze
musiałam się dowiedzieć o sobie, bym w końcu zaczęła chodzić po ziemi. Klient,
do którego przyszłam z ofertą, był sołtysem w tej wiosce i planował budowę w
lesie dużego ośrodka, w którym odbywałyby się spotkania, warsztaty i zjazdy ludzi
zainteresowanych naturalnymi metodami leczenia, ekologią itd. Jasne jest, że temat
podchwyciłam, Darek natychmiast podłączył się do tego projektu, a ponieważ pracę
mieliśmy rozpocząć prawie od zaraz, najpierw nad przygotowaniem szczegółowego
projektu, radośnie, choć nie bez żalu rozstałam się z dotychczasowym zajęciem, które
coraz bardziej mi ciążyło. Jednak jeszcze ciężej zrobiło mi się po jakichś
dwóch miesiącach, gdy naszemu chlebodawcy coś nie wypaliło i zaczął się wycofywać.
Znalazłam inną pracę, lecz ponieważ moja choroba znowu robiła postępy, szybko z
niej musiałam zrezygnować. Dobrze, że wystarałam się o zasiłek dla
bezrobotnych, lecz i to było za mało, aby w miarę dobrze żyć. To dziwne, ale w
tym czasie byłam na swój sposób bardzo szczęśliwa, odczuwając wdzięczność za każdy
dodatkowy grosz, czyjś poczęstunek, jakąś okazję itd. Przez trzy tygodnie żywił
mnie zdziczały sad przynależący do opuszczonego, starego, wielkiego domu, który
był gniazdem rodzinnym człowieka, którego spotkałam w cztery lata później, a
który przez jakiś czas był moim przewodnikiem duchowym…. Byłam w tak komfortowej
sytuacji, że nie odczuwałam głodu, jedynie uczucie słabości nakłaniało mnie do
zjedzenia czegokolwiek. Odprawiałam gorliwie aarati i pudżę, wierząc, że dzięki
tej gorliwości zapewnię sobie jakąś stabilizację, a tymczasem … aż dwa razy
zapalił się ołtarzyk i to niebezpiecznie! Nie rozumiałam tego sygnału … Darek
wpadał, czasem przynosząc mi coś do jedzenia, a teściowa prosiła go, by zaczął
pracować ze względu na mnie, chociaż przedtem uważała, że się pieszczę. Tym
razem powiedziała mu: Zlituj się, ona jest naprawdę chora! Niestety! Schemat był
ten sam: Ja tam nie wytrzymam! Podjęłam ostateczną decyzję, czekałam tylko na
jakiś grosz, by założyć sprawę. Nawet nie miałam żalu, bo czyż można mieć pretensje
do wiatru, że wieje i szarpie koronami drzew? Przecież wiedziałam, że wyszłam za
mąż za wagabundę, który miejsca nigdzie nie zagrzeje, a teraz odczuwałam, że
coś się dopełniło. A tymczasem życie
szlifowało mnie na brylant. Z trudem skończyłam kurs komputerowy, licząc na
jakąś pracę. Mój umysł już pracował na oparach, a ja sama coraz częściej miałam
ochotę położyć się na rzędzie krzeseł w czasie przerwy. Kurs zaliczyłam, ale pracy
jednak nie było, a jedną z przyczyn był mój wygląd, przypominałam bowiem swój
własny cień, mój charakter pisma zmienił się, jakbym uczyła się na nowo pisać.
Co tu dużo mówić, wyglądałam na narkomankę. Czasem zaglądał Sąsiad, przynosząc
mi jakieś ugotowane przez siebie dańko, a ja rewanżowałam się surówka, sałatką.
On po przejściach, ja po przejściach, on na kursie, ja na kursie, i tak sobie pogadywaliśmy
o swoich sprawach, chociaż czegoś się ciągle obawiałam. Szybkimi
krokami ciepła, piękna jesień zmieniała się w listopadową szarugę, aż przyszła
zima, bardzo mroźna. Piecyk nie dostarczał zbyt wiele ciepła, poza tym ciągle
wysiadał prąd, bywało, że budziłam się z
obłoczkiem migotliwej pary nad twarzą. Dni spędzałam otulona czym się dało albo
wychodziłam na dwór, aby się rozgrzać szybkim marszem. Z każdym dniem rosła we
mnie pokora, ale i wdzięczność za wszystko, co otrzymywałam. Moje koleżanki,
przyjaciółki zapraszały mnie na herbatkę, na jakiś posiłek, ratowały mnie jak
mogły, lecz ja nie mówiłam im prawdy, w jak bardzo trudnej sytuacji się
znalazłam. Aż pewnego dnia przyszedł kryzys, a wraz z nim najpiękniejsza lekcja,
jaką kiedykolwiek otrzymałam w swoim życiu.
Wieczorem położyłam się na swoim materacu, nie gasząc
jeszcze światła. Chciałam pomedytować na leżąco, lecz w ogóle nie mogłam się
skupić. Nagle podpełzło do mnie uczucie ogromnego zniechęcenia. Zaczęłam sama
siebie pytać: Po co to? O co ja walczę? O jeszcze jeden dzień w tym zimnie? O
jeszcze jeden posiłek? Czy ja mam jeszcze w sobie choć trochę nadziei? Zbliżała
się jedna z najmroźniejszych nocy tego roku a ja miałam tylko niewielki piecyk
i wysiadający prąd. Leżałam i czułam jak zimno pełznie od moich stóp w górę.
Przecież tak się umiera! – powiedziałam sobie i myśl ta napełniła mnie spokojem
i akceptacją. Nagle poczułam, że ktoś
przy mnie jest. Nie miałam wątpliwości, tylko Babadżi miał ten szczególny,
elektryzujący rodzaj energii. Usłyszałam w sobie: Czy ty naprawdę tego chcesz?
Tak – odpowiedziałam gorliwie. – Dobrze. Przeprowadzę cię przez to. Zimno
dopełzło do kolan. - Czy nie zmieniłaś decyzji? – Nie. Proszę dalej. Zimno
doszło do brzucha i Babadżi ponowił pytane, a ja odpowiedziałam to samo. Potem
podeszło pod samo serce i zatrzymało się. Czy chcesz dalej? – padło pytanie.
Wiedziałam, co może się stać za chwilę i poprosiłam o to. – Tak! Proszę… - Nie
możesz… - Dlaczego?! Bo jeszcze musisz wydać z siebie miłość… I poczułam, że
już Go przy mnie nie ma.
Zasnęłam jak dziecko… Rano usłyszałam mocne pukanie do drzwi.
To moja przyjaciółka. Wpadła do pokoju bardzo podekscytowana, od progu pytając:
Ania, co z tobą? Na moją zdziwioną minę opowiedziała, że wieczorem spadło z jej
stolika zdjęcie Babadżiego, które jej ofiarowałam, a kiedy je podnosiła,
usłyszała: Pomóż jej!
Przyszła więc spytać, czego potrzebuję… Od tej chwili
wszystko się zmieniło, ponieważ moja kochana Przyjaciółka zorganizowała akcję,
w wyniku której znalazł się prowiant, odżywki i … praca!
A moje serce, zamierające z wdzięczności do Babadżiego i do moich Przyjaciół, stało się otwarte
na zmiany, które musiały nieuchronnie nadejść… Lecz zanim te zmiany nadeszły,
Babadżi odepchnął mnie od siebie, w sensie również fizycznym i był to wyjątkowo
twardy wstęp do lekcji chodzenia po ziemi…