Wspiera Cię Niebo i Ziemia.


Strona ta wykorzystuje pliki cookies w celu realizacji swoich usług i funkcji zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz samodzielnie dostosować warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

piątek, 26 września 2014

Zawierzyć i uwolnić się ku Miłości …



                                      Zawierzyć i uwolnić się ku Miłości …

Jak wiele może zabrać nam poczucie winy! Jak bardzo nasze wielowiekowe i wieloletnie przekonania mogą oddalić nas od prawdy na temat tego, kim jesteśmy …



Było to podczas zajęć w ramach kursu terapii czaszkowo-krzyżowej. Ostatni etap stanowiło uwolnienie psycho-somatyczne, czyli przepracowanie z pomocą opiekuna pojawiających się w formie symbolicznej traumatycznych wspomnień z bieżącego życia oraz z przeszłych wcieleń.
Dużo tego było! Czasem wiłam się na stole, płacząc z bólu lub wściekłości czy upokorzenia, jak i moje towarzyszki leżące na sąsiednich stolach. Obrazy różnych sytuacji przychodziły i odchodziły - przy pomocy kojących słów wypowiadanych przez opiekunkę. Jednak nie to było najważniejsze: przez kolejne dwa tygodnie trwał ten swoisty seans, film puszczany od początku z całego bieżącego życia oraz z wybranych (zapewne przez Wyższą Jaźń), sekwencji z poprzednich egzystencji.
Np. siedzę przy stole w gronie znajomych i nagle widzę siebie w jakiejś zimnej, sklepionej sali, widzę krzyże, z półmroku wyłaniają się jakieś surowe twarze. W powietrzu unosi się mdlący zapach kadzidła. Klęczę na zimnej posadzce, a chłód przenika do kości moje wychudzone, zasinione, poranione i obolałe ciało. Resztki poszarpanego odzienia, jakie mam na sobie, już od dawna nie zapewniają mi osłony przed chłodem i spojrzeniami ludzi. Czuję straszliwy głód i jeszcze większe pragnienie. A przede wszystkim … boję się. Boję się tak bardzo, że  dygoczę całym ciałem, kiedy słyszę coraz to głośniejszy szmer wielu par sandałów, który zbliża się coraz bardziej. Już są! Podchodzą do mnie czarno odziane, zakapturzone postacie i otaczają niespiesznie zwartym kręgiem. Niespiesznie, bo i tak nie ucieknę ze związanymi rękami i nogami. Niespieszne, bo w ten właśnie sposób wywołują u mnie większy strach… Czuję się jak robak, nad którym nieuchronnie zawisła wielka stopa. Za chwilę …. I tego właśnie nie wiem, co za chwilę, ponieważ obraz się zamazuje, a ja czuję się rozbity i pomieszany. (Byłam wówczas mężczyzną.) Od tamtego czasu obraz ten powracał jeszcze kilka razy, za każdym razem sprawiając mi wielki ból i pozostawiając mnie w silnym poczuciu winy wobec Boga i ludzi ...
Aż przyszedł dzień, kiedy wyjaśniłam wiele swoich pytań, korzystając z porady terapeuty, który miał wgląd do kroniki Akaszy. Okazało się, że od wielu setek lat nosiłam w sobie wzorzec uzależnienia od religii. A zaczęło się to w ten sposób, że w jednym z wcieleń otwarcie zbuntowałam się przeciwko jakimś dogmatom kościelnym. Moi rodzice, chcąc przełamać ten bunt, jakże kompromitujący ich poważany powszechnie ród, oddali mnie na, powiedzmy, re-edukację do klasztoru. Jak bardzo troskliwie zajęto się tam moją osobą, miałam okazję zobaczyć podczas tych wizji. Efekty tej jedynej w swoim rodzaju terapii zaowocowały powstaniem i utrwaleniem się w pamięci duszy wielo-wcieleniowego mocnego przekonania: Jestem posłuszna/y, wierzę w to, co podaje mi do wierzenia religia, ponieważ chcę być w porządku wobec Boga i ludzi.
Widocznie w tym wcieleniu miałam uporać się z tym wzorcem, ponieważ moje życie religijne, czyli jak mniemałam – rozwój duchowy - przechodził przez wiele traumatycznych zakrętów. Było to tak, jakby Ktoś na Górze uparł się, że w tym właśnie wcieleniu rozstanę się ze wszystkimi moim uzależnieniem w sferze przekonań religijnych i dotrę do samodzielnego i indywidualnego odkrycia, czym jest Boskość i kim jestem ja wobec Boskości.
Minęło bardzo wiele lat, zanim mogłam powiedzieć, że czuję się wolna. Pomiędzy tą ośmioletnią dziewczynką, która z kulką w gardle dygała na widok przechodzącej zakonnicy lub księdza (zawsze bardzo bałam się ich czarnych szat!), a tą siwą kobietą, z ufnością patrzącą w niebo i w głąb swojego serca, zaistniało wiele metamorfoz, uniesień, pozornych, pomyłek, zaaranżowanych starannie rozczarowań, kolejnych upojeń i kolejnego otwierania oczu.
W końcu przestałam się czuć „nie w porządku” tylko z tego powodu, że nie przyjmuję do końca lub w ogóle prawd jakiegoś kręgu wierzeń, w którym aktualnie przebywałam. Nie czekam z drżeniem na razy dyscypliny i męki zadawane przez włosiennicę z powodu apostazji czy  popełnionego wykroczenia…  
Pewne, bardzo mocne doświadczenie z czasów, gdy przebywałam w jednej z grup praktykujących jogę, uświadomiło mi wyraźnie, że mimo wszystko „wszystko jest w porządku”:
Któregoś dnia nasza grupa udała się wraz z przywódczynią na ogólnopolskie spotkanie. Siedzieliśmy w rzędach na podłodze w salonie, naprzeciw stojącej pod rozłożystą palmą ogromnej kanapy, na której zasiadła prowadząca wraz z naszą przywódczynią. Nastrój był podniosły, jednak czułam się bardzo niekomfortowo. Zaczęłam kręcić się na swojej poduszce. W czasie medytacji w ogóle nie mogłam się skupić: czułam jakiś fałsz dookoła siebie, widziałam uśmiechy prowadzących, lecz spostrzegłam, że obie są zmęczone i znudzone! W pewnym momencie zapragnęłam wyjść z tej sali, wyjść z tego czegoś, co zdawało się mnie oblepiać. Nie miałam ochoty udawać, że jest mi dobrze w tej sytuacji, że czuję się szczęśliwa... Już się podnosiłam, gdy prowadząca dała znak, by zakończyć medytację, zostałam więc, postanawiając, że wyjdę zaraz po tym, jak prowadząca, zgodnie ze zwyczajem, obdaruje każdego z obecnych spojrzeniem z przekazem boskiej świadomości, po czym zwykle następowało wręczenie jakiegoś słodkiego przysmaku. Czekałam na swoją kolejkę, snując jadowite myśli w rodzaju: Co ty myślisz, że jak mi w oczy spojrzysz, stanie się cud? Jaki cud?! To wszystko to jedna wielka lipa! Jak wy obie wyglądacie pod tą palmą! Ha! Ha! Ha!  Cyrk! W co ja się wrobiłam? Cyrk! Zaraz wracam do domu! Czułam się prostacka w tym buncie.
            Przyszła moja kolej, poderwałam się i szłam kąśliwie uśmiechnięta, zbuntowana przeciwko „bogu tej jogi”, przeciwko wszelkim prawdom, które przez całe miesiące wtłaczano mi pracowicie do głowy. Szłam, czując, że jestem tak „brudna”, tak niegodna, że prowadzącą chyba odrzuci ode mnie na trzy metry. Mój wierny towarzysz, poczucie winy struchlało i skuliło się ze strachu przed moją arogancją. Stanęłam naprzeciw tej wysokiej kobiety, zadziornie uniosłam głowę, by z przekorą i ironią zajrzeć jej w oczy.
            I wtedy stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam się ku Niemu, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości. Było to tak, jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało niesamowitą radość, jak wówczas gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie! Ten Ktoś jakby zamknął mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim, stopiłam się z Nim w jedno. Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość, miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością, uwagą, troską, porażającym pięknem. Nie było żadnych pytań, nawet żadnego okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej chwili. Nie było żadnego: On i ja! Była tylko Jedność i Jestność, która jest wszystkim i z której wychodzi wszystko. Nie umiem tego inaczej nazwać…
                        Zostałam obdarowana bezcennym skarbem na dalszą, niełatwą drogę życia. Wędrowałam potem po różnych ścieżkach rozwoju duchowego w nadziei na ponowne odnalezienie w sobie tej Chwili, którą przeżyłam wówczas. Czasami, w głębokiej medytacji, wydawało mi się, że podchodzę w pełnej radosnego lęku ciszy do tego jedynego w swoim rodzaju doznania. Nieraz jeszcze kończyłam medytację prawie nieżywa ze szczęścia, lecz tamto doświadczenie w pełni nie powtórzyło się już nigdy.                                                                                                                                     Wszelkie chwile szczęścia i uniesienia, jakie wydarzyły się w moim życiu, przyjmowałam i przyjmuję z wdzięcznością, ale też i z uczuciem, że to wszystko jest ZAMIAST. Zamiast tego stanu, jaki na tak krótko stał się moim udziałem, a który jest moim WŁAŚCIWYM I JEDYNYM STANEM, I DO NIEGO MAM NIEZBYWALNE PRAWO.
Dlatego ciągle towarzyszy mi uczucie, że zbędne są dla mnie wszelkie dociekania i spekulacje na temat istoty Boga, na temat natury Wszechrzeczy. Wiem, że TA CHWILA po prostu przyjdzie, a wtedy ponownie wszystko stanie się jasne, ale już NA ZAWSZE.
            Ten krótki moment, kiedy zostałam podniesiona w chwilach ogromnej irytacji, gdy byłam taka „umorusana” uświadomił mi, że my wszyscy JESTEŚMY KOCHANI, BARDZO KOCHANI I TO PRZEOGROMNĄ, NIEZMIERZONĄ I ABSOLUTNIE BEZWARUNKOWĄ MIŁOŚCIĄ.
Jeśli zaufamy i uwierzymy w to, pozostaje tylko jeden krok do zrośnięcia się z myślą, że wszyscy, niezależnie od tego kim i jacy jesteśmy, JESTEŚMY Z NIEGO I JESTEŚMY NIM. Cała nasza praca polega na tym, by po prostu w to uwierzyć.
Dzielę się z Wami, kochani, tą prawdą z mojego serca. Może komuś się ona przyda.

Anna Euleya










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz