Trudna akceptacja
Było to po prawie rocznym pobycie w aszramach Babadżiego w Holandii i
Indiach. Chociaż często i programowo byłam tam wyrywana ze stanów uwznioślenia
na rzecz twardej materii, powróciłam jednak do Polski prawie że na poduszce
powietrznej i nie do końca obecna w świecie. Trzęsienie ziemi było więc nieuniknione i nieuchronne...
Zanim się zorientowałam, w ciągu kilku dni moje małżeństwo stało się
przeszłością, a ja wylądowałam na peryferiach miasta, w tzw. enklawie biedy, w niewielkiej
kamieniczce, bez wygód i bez perspektyw na jakąkolwiek zmianę, prawie bez
środków na życie...
Cierpiałam bardzo. Do tego stopnia, że nie mogłam zobaczyć w
świecie niczego oprócz cierpienia. Rozsmakowałam się prawie w obserwacji
obrazów nędzy, upodlenia, głodu, chłodu
i choroby.
W swoich myślach, emocjach oraz fizycznie przebywałam w tym zagadkowym,
zakazanym świecie, obok którego zwykle przemykają się spiesznie i boczkiem ci w
ciepłych ubraniach, w klimatyzowanych samochodach, ci zanurzający się wieczorem
w bulgocącym jacuzzi.
Przebywałam w świecie murszejących domów przeznaczonych do
rozbiórki od 50 lat, ze zgrzybiałymi ścianami, z wodą na dworze i bez
kanalizacji. Problemem był obiad i kolacja, kiedy już rozwiązało się jakoś kwestię
śniadania. Z czasem przestałam dzielić czynność jedzenia na posiłki. Pracy nie
było, mimo poszukiwań, bo byłam za chuda i zbyt mizerna ... ale tak miało być.
Za to pastwiła się choroba. I obojętność
tych, którzy kiedyś byli ponoć moją rodziną...
Bóg był wtedy dla mnie jak ten bogaty wujek z Ameryki, który
dawał mi coś zjeść od czasu do czasu i zaprowadził jesienią do zdziczałego
ogrodu, bym tam najadła się owoców. No cóż, o tę lekcję WDZIĘCZNOŚCI było mi
bardzo łatwo, gdy mój zgłodniały żołądek pochłaniał dary Natury.
Wokół mnie żyli ludzie z tzw. marginesu społecznego, ale ten
margines miał przynajmniej co jeść, bo dostawał zasiłki, a jak dobrze
pokombinował, miał za co wypić, i to dobrze wypić. A więc stałam nawet niżej
niż ci z „patologii społecznej”.
Medytacja całymi dniami przynosiła ukojenie i łagodziła
niepokój o jutro. Zimą, przy temperaturze 10 stopni Celsjusza w mieszkanku,
które wynajmowałam, była nawet konieczna, bo potrzebowałam tylko owinąć się
tylko we wszystko, co dawało ciepło i tak trwać w bezruchu.
Myślałam, że zacznę się buntować, ale bunt nie przyszedł. O
dziwo, zamiast niego pojawiła się akceptacja. A wraz z tą akceptacją ustał lęk
o przetrwanie. Świat w moich oczach stał się dokładnie taki, jaki miał być i
wszystko oraz wszyscy byli na właściwym miejscu: Nic nie należało zmieniać –
żadnych rekwizytów, ról, tekstów ani aktorów tego spektaklu. AKCEPTACJA. Obserwowałam
bezstronnie, jak powoli dochodzi do głosu zrozumienie postępowania tych, którzy,
jak domniemywałam, krzywdzili mnie swoją obojętnością. Wraz z tym zrozumieniem
pojawiło się PRZEBACZENIE. Potem był już tylko krok do MIŁOŚCI.
A następnie przyszedł egzamin z akceptacji. Taki ekstremalny
egzamin. Umierałam: wycieńczone, zmarznięte ciało odmawiało posłuszeństwa. I ja
wtedy w pełni przystałam na swoją śmierć, poddałam się temu umieraniu jak ktoś,
kto wie, że skończyła się praca i trzeba pójść do DOMU.
Wtedy pojawił się znienacka ratunek, na który już nie
czekałam. Sytuacja zmieniła się: było jedzenie, było ciepło, była praca,
powróciło zdrowie. Tylko ja pozostałam taka sama: pokorna, wsłuchana w ten cichy głos, który przemawiał w moim wnętrzu...
Tamte przeżycia są już bardzo daleką przeszłością, ale ja nadal mieszkam w tym samym budynku, chociaż w innym, ciut lepszym mieszkaniu, nadal w otoczeniu „patologii społecznej”, czyli ciągle jeszcze powracają te same tematy. Dlaczego nie wyprowadzę się stąd? Jak dotąd , pomimo starań, nie było takiej możliwości. Dlaczego? Może nie do końca akceptuję tych ludzi, to otoczenie? Czyżbym znowu przerabiała lekcję? Chyba nie, dobrze im życzę, z nikim nie wchodzę w konflikty, pomagam, gdy poproszą. Szanują mnie i może nawet lubią. Moje serce wie, kiedy się włączyć do pomocy, a kiedy poczekać...
Prawdę mówiąc, zobojętniałam już w kwestii poprawy warunków bytowania. Nadal nie przestaję być Człowiekiem. Uśmiecham się, kiedy widzę skonsternowane twarze osób, które gościmy po raz pierwszy. Mamy (ja i mój mąż) swoisty sprawdzian, zwykle, kiedy taki gość wychodzi, zastanawiamy się: czy jeszcze tu wróci? Do tych krzyków na podwórku, tych włoskich kierowców biorących co chwilę zakręty? Do zapitych piwoszy odprowadzających ich wzrokiem w drodze do samochodu zaparkowanego przed domem?... Jak dotąd 90 procent naszych gości wyraźnie chłodło wobec nas po pierwszej wizycie. Stawaliśmy się w ich oczach "niewiarygodni" i "podejrzani", identyfikowali nas z naszym otoczeniem. Mimo to nie jest to dla mnie istotne, jak wygląda to otoczenie i jak ja się tu prezentuję - to wszystko to dekoracje, jak w teatrze. Kiedy ta sztuka dobiegnie końca, zmyję charakteryzację, zdejmę znoszony kostium, spojrzę w lustro i zobaczę w nim Siebie.
Ale zanim to nastąpi, być może mam tu do wypełnienia jakąś pracę? Nie musi to być coś wielkiego i w strategicznych miejscach świata 3. wymiaru. Może wystarczy po prostu tu być, w miejscu, gdzie tak mało jest Światła? A tak dużo cierpienia, brudu, bezradności i upodlenia. "Strefy patologii społecznej" - to jedne z najbardziej udanych, bo przemyślnie i długo tworzonych dzieł dotychczasowych regentów tego świata. Zeszły do tych ciemnych i wstydliwych zakątków odważne dusze, by pędzić egzystencję niewiele wartą a wręcz pogardzaną w oczach "porządnych ludzi". Niebezpieczną egzystencję, trudną, bolesną, tłamszącą wszelki odruch wyższych uczuć i duchowości. A jednak istnienie tych, jak się to mówi - wyrzutków społeczeństwa, ma jakiś sens w wielokolorowym, skomplikowanym gobelinie, który tka nasz Stwórca. Jaki? Być może odpowiedź na to pytanie otrzymujemy po drugiej stronie zasłony. Na temat tych Ludzi, naszych Sprzymierzeńców, Odważnych Dusz...
Może właśnie tutaj ktoś potrzebuje mojej miłości i wsparcia? Słowa uspokojenia? Wiedzy? Zrozumienia? Jestem! AKCEPTUJĘ TO!
Tamte przeżycia są już bardzo daleką przeszłością, ale ja nadal mieszkam w tym samym budynku, chociaż w innym, ciut lepszym mieszkaniu, nadal w otoczeniu „patologii społecznej”, czyli ciągle jeszcze powracają te same tematy. Dlaczego nie wyprowadzę się stąd? Jak dotąd , pomimo starań, nie było takiej możliwości. Dlaczego? Może nie do końca akceptuję tych ludzi, to otoczenie? Czyżbym znowu przerabiała lekcję? Chyba nie, dobrze im życzę, z nikim nie wchodzę w konflikty, pomagam, gdy poproszą. Szanują mnie i może nawet lubią. Moje serce wie, kiedy się włączyć do pomocy, a kiedy poczekać...
Prawdę mówiąc, zobojętniałam już w kwestii poprawy warunków bytowania. Nadal nie przestaję być Człowiekiem. Uśmiecham się, kiedy widzę skonsternowane twarze osób, które gościmy po raz pierwszy. Mamy (ja i mój mąż) swoisty sprawdzian, zwykle, kiedy taki gość wychodzi, zastanawiamy się: czy jeszcze tu wróci? Do tych krzyków na podwórku, tych włoskich kierowców biorących co chwilę zakręty? Do zapitych piwoszy odprowadzających ich wzrokiem w drodze do samochodu zaparkowanego przed domem?... Jak dotąd 90 procent naszych gości wyraźnie chłodło wobec nas po pierwszej wizycie. Stawaliśmy się w ich oczach "niewiarygodni" i "podejrzani", identyfikowali nas z naszym otoczeniem. Mimo to nie jest to dla mnie istotne, jak wygląda to otoczenie i jak ja się tu prezentuję - to wszystko to dekoracje, jak w teatrze. Kiedy ta sztuka dobiegnie końca, zmyję charakteryzację, zdejmę znoszony kostium, spojrzę w lustro i zobaczę w nim Siebie.
Ale zanim to nastąpi, być może mam tu do wypełnienia jakąś pracę? Nie musi to być coś wielkiego i w strategicznych miejscach świata 3. wymiaru. Może wystarczy po prostu tu być, w miejscu, gdzie tak mało jest Światła? A tak dużo cierpienia, brudu, bezradności i upodlenia. "Strefy patologii społecznej" - to jedne z najbardziej udanych, bo przemyślnie i długo tworzonych dzieł dotychczasowych regentów tego świata. Zeszły do tych ciemnych i wstydliwych zakątków odważne dusze, by pędzić egzystencję niewiele wartą a wręcz pogardzaną w oczach "porządnych ludzi". Niebezpieczną egzystencję, trudną, bolesną, tłamszącą wszelki odruch wyższych uczuć i duchowości. A jednak istnienie tych, jak się to mówi - wyrzutków społeczeństwa, ma jakiś sens w wielokolorowym, skomplikowanym gobelinie, który tka nasz Stwórca. Jaki? Być może odpowiedź na to pytanie otrzymujemy po drugiej stronie zasłony. Na temat tych Ludzi, naszych Sprzymierzeńców, Odważnych Dusz...
Może właśnie tutaj ktoś potrzebuje mojej miłości i wsparcia? Słowa uspokojenia? Wiedzy? Zrozumienia? Jestem! AKCEPTUJĘ TO!
Dziękuję
OdpowiedzUsuńDziękuję <3 to również o mnie i dla mnie <3
OdpowiedzUsuń<3 <3 <3
OdpowiedzUsuń